Wczoraj opublikowaliśmy I część wywiadu z prezes Sarapatą, w której sterniczka Wisły opowiadała o kulisach próby przejęcia klubu przez niewiarygodne osoby, a także o spotkaniu z Bogusławem Cupiałem. Michał Białoński, Interia: Jak ten rok spędzony za sterami Wisły pani podsumuje? Sporo emocji i nerwów kosztuje ta praca? Jakie były początki? Zaczynaliście z łatką "kiboli", więc pewnie negocjacje z partnerami nie były łatwe? Marzena Sarapata, prezes Wisły: - To, co spędzało mi sen z powiek na początku, teraz jest codziennością i nie robi na mnie wrażenia. Wiarygodność trzeba było budować bardzo solidnie i konsekwentnie i to się udaje, choć ostatnia historia z "ofertą" zakupu klubu bardzo nam zaszkodziła. To znaczy? - Zostało zatrzymanych kilkanaście umów sponsorskich i partnerskich, które leżały do podpisu. Mam nadzieję, że mimo wszystko uda się je podpisać. Takie zamieszania szkodzą nam wizerunkowo. My tutaj wiemy, jak to się zaczęło i jak się skończyło, wszystko jest w porządku. Część mediów kreśliło inny obraz. Canal+ zaprosił dziennikarza, który opisał te rewelacje o zakupie Wisły, a nas o opinie nikt nie pytał. Tydzień później w tym samym programie Canalu+ nie ma nawet słowa o tym, co się stało. Dla klubu lepiej, że afera ucichła i nikt o tym już nie mówi, ale ci, którzy narobili zamieszania powinni powiedzieć dwa słowa wyjaśnienia, żeby ludzie wiedzieli, jak się sprawa zakończyła. Ci sponsorzy i partnerzy, którzy są cały czas z nami blisko, nie mają wątpliwości. My jesteśmy klubem otwartych drzwi. Można przyjść i zobaczyć jak to wygląda. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, to serdecznie zapraszamy. Trudno udowadniać, że się nie jest wielbłądem. Ja, Damian Dukat (wiceprezes Wisły) i inni kibice przyszliśmy rok temu ratować spółkę. Dzieje się wiele dobrego: drużyna wygrała pierwsze dwa mecze, panuje w niej świetna atmosfera, otwieramy nową strefę MaxFliz VIP Gold, ruszył Klub Biznesu 1906, drużyna podróżuje komfortowym autokarem, sprzedaliśmy wszystkie sky boxy. Dokładnie wtedy, gdy to zaczęło funkcjonować, przyszło nam się zmierzyć z takim ekstremalnym tygodniem. Wracając do pana Bernatzky'ego (to on podpisał się pod ofertą zakupu klubu - przyp. red.), do którego wszyscy się mogą dodzwonić, tylko ode mnie nie odbierał. Żadnego z tych pism, które się później pokazywały w sieci, nie wysłał do nas nawet mailem. A o tym, że naszego maila otrzymał, pan redaktor Miga (dziennikarz "Przeglądu Sportowego - przyp. red.) napisał i to pięć minut po jego wysłaniu z TS-u. Dosyć dziwna sytuacja, bardzo się dziwię, że na podstawie tak niewiarygodnych przesłanek można pisać takie rzeczy. Wedle informacji Krzysztofa Kawy z "Dziennika Polskiego", za Norbertem Bernatzkym stał Dominik Kasztelaniec. Kilka lat temu sprzedawał loże VIP w Wiśle, teraz jest działaczem "Nowoczesnej" w Małopolsce. - Takie są w istocie doniesienia. Nie znałam tego pana wcześniej, kiedy tutaj pracował. Natomiast próbował, kolokwialnie mówiąc, "przytulić się" do nas na początku, gdy Towarzystwo Sportowe przejęło spółkę, ale ponieważ - delikatnie ujmując - mieliśmy wątpliwości co do sposobu jego działania, więc poprosiliśmy, żeby robił interesy z kimś innym. Teraz dowiedzieliśmy, że był pośrednikiem przy tej słynnej ofercie. Wisła została w waszych rękach, skazani jesteście na ciężką pracę, aby ją wyprowadzać na prostą. Czego wam życzyć? - Sukcesu sportowego. On jest dobrym magnesem. Robi się przy nim dobra atmosfera, moda na Wisłę, a wtedy potencjalnego sponsora łatwiej przekonać, pokazać, że tutaj warto być, że to dobre miejsce. Podobno chcecie jeszcze wzmocnić skład. - Manuel Junco (dyrektor sportowy Wisły - przyp. red.) nigdy nie odpoczywa, cały czas myśli o transferach. Na urlop jedzie już od pół roku (uśmiech). Faktycznie, braki należy uzupełnić. Natomiast plan jest taki, aby przyszli tacy zawodnicy, którzy zrobią różnicę. Kadrę mamy już szeroką, ławka wygląda dobrze. Chodzi o zawodników, którzy dadzą nam jakość i takich Manuel w tej chwili szuka. Petar Brlek jest na sprzedaż? - Jesteśmy taką ligą i takim klubem, że zawodnicy przychodzą się tu promować. Za Petara Brleka nie ma oferty na stole, więc nie ma się czym podniecać. Tak samo w sprawie Mączyńskiego nie było żadnej innej oferty oprócz tej z Legii. Żadna Slavia Praga, ani nikt inny, się po niego nie zgłaszała. W przeciwnym razie nie puszczalibyśmy go do polskiej ligi i to do konkurenta w walce o mistrzostwo Polski. Jego menedżer twierdzi, że i tak powinniście być wdzięczni Mączyńskiemu, bo mógł rozwiązać kontrakt w PZPN-ie, z powodu zaległości. - Umówiliśmy się z panem Krzysztofem, że nie będziemy nawzajem komentować tego transferu. Ostatnio ujawniono, że sponsor tytularny Ekstraklasy daje na całą ligę niewiele ponad sześć milionów zł, czyli po 370 tys. zł na klub. - Wolelibyśmy, aby ten kontrakt był wyższy. To nie ulega wątpliwości. We wrześniu będą wybory nowego zarządu i rady nadzorczej Ekstraklasy SA. Zakładacie już z kimś koalicję? - Toczą się rozmowy. Trwa okres urlopowy, więc poważniejsze działania w tym temacie zaczną się pewnie niebawem. Zamierza pani kandydować, bądź delegować kogoś z klubu, by mieć większą kontrolę nad tym, co się dzieje z ligą? - Nie zastanawiałam się nad tym. Zobaczymy, co przyniosą rozmowy z władzami innych klubów. Jak się pani podoba wprowadzany przez PZPN zwyczaj, że mecze drużyn prowadzą sędziowie z tych samych miast? Zaczęło się od krakowianina Tomasza Musiała, który prowadził mecz Termaliki z Wisłą, a ostatnio Tomasz Kwiatkowski z Warszawy bezbłędnie sędziował spotkanie Legia - Sandecja. - Wydaje mi się, że to krok do normalności. Umówmy się, że jest kilku sędziów, którzy mają bardzo wysokie umiejętności. Wielu spośród nich pochodzi na przykład z Mazowsza i trudno ich pozbawiać sędziowania najlepszych meczów. Albo jestem sędzią, albo nie. Nie wydaje mi się, aby to miało jakiekolwiek znaczenie, gdzie sędzia mieszka. A jak się pani podoba VAR? - Chyba działa. Weryfikacja decyzji nie trwa długo, nie powoduje zamieszania. Rozmawiał Michał Białoński