PAP: Jaki cel stawiał pan sobie przed sezonem odnośnie liczby zdobytych bramek? Paweł Brożek: - Żadnego, bo to nie miało sensu, gdyż przez poprzednie dwa, trzy lata tych bramek było mało. Nie zastanawiałem się nad tym, ile strzelę goli, tylko, czy w ogóle będę grał. To, że teraz jestem skuteczny, jest efektem dobrze przepracowanego okresu przygotowawczego. Czy teraz - po udanym początku sezonu - plany zostały jakoś zweryfikowane? - Strzelam regularnie, takiej serii, żeby zdobyć gole w pięciu kolejnych meczach, nie miałem od dawna, ale wiem, że przyjdzie jakiś kryzys, bo zawsze przychodzi w trakcie sezonu. Muszę się więc skupić, aby - jak przyjdzie - jak najszybciej przez niego przejść. Co sprawiło, że po dwóch mało udanych sezonach odzyskał pan formę i skuteczność? - Co najmniej kilka elementów: dobrze przepracowany okres przygotowawczy, zaufanie trenera, gra całego zespołu i przede wszystkim fakt, że omijały mnie kontuzje, a w moim wieku jest to bardzo ważne. Latem odszedł Marko Kolar, więc konkurencja o miejsce w składzie stała się też mniejsza... - Konkurencja jest zawsze dobra, a teraz wcale tak nie jest, że mi jej brakuje. Krzysztof Drzazga pokazał w tamtym sezonie, że też potrafi strzelać gole. Jest Olek Buksa, niedawno doszedł Przemek Zdybowicz. Są więc zawodnicy, którzy naciskają i czekają, aby wskoczyć do składu. A jaką rolę w odrodzeniu Pawła Brożka odegrał trener Maciej Stolarczyk? - Przede wszystkim przekonał mnie, że nie warto jeszcze kończyć kariery, bo naprawdę mocno się nad tym zastanawiałem po poprzednim sezonie. To zaufanie i chęć trenera do współpracy ze mną sprawiły, że dałem sobie jeszcze czas i postanowiłem zostać. Z podpisaniem kontraktu czekał pan jednak bardzo długo i zrobił to dopiero kilka dni przed rozpoczęciem sezonu... - Chciałem być fair wobec klubu. Gdybym nie wytrzymał takiego okresu przygotowawczego, to nie byłoby sensu, aby dalej grać. Okazało się jednak, że organizm dobrze zareagował na te obciążenia i przynosi to efekt w postaci bramek. Czy teraz gra się panu w Ekstraklasie łatwiej czy trudniej niż - powiedzmy - 10 lat temu? - Jeśli chodzi o poziom Ekstraklasy, to pod względem fizycznym i taktycznym każdy zespół jest teraz dobrze przygotowany. Tutaj na pewno nastąpił progres. Natomiast nie zauważyłem jakiegoś szczególnego postępu jeśli chodzi o indywidualne umiejętności piłkarzy. W Wiśle wielkie nadzieje wiązane są z 16-letnim Aleksandrem Buksą, który zaliczył udane wejście do drużyny i debiut w Ekstraklasie. Czy można go porównać z nastoletnim Pawłem Brożkiem, który dobijał się do składu mocnej wtedy "Białej Gwiazdy"? - Olek pierwszego gola w Ekstraklasie strzelił nawet wcześniej niż ja. Nas trochę trudno porównywać, bo mamy inną budowę. On jest wyższy, silniejszy niż ja w jego wieku. Z kolei ja byłem w jego wieku szybszy, a umiejętności piłkarskie mieliśmy chyba na podobnym poziomie. Teraz wszystko od niego zależy, a także od rodziców i trenera. Wiem, że to są ludzie, którzy nie dadzą mu zrobić krzywdy. Buksa gra w Ekstraklasie między innym dlatego, że wszedł w życie przepis o obowiązkowym wystawianiu młodzieżowca. Nie żałuje pan, że taki przepis nie funkcjonował na początku pańskiej kariery? - Nie żałuję, bo miejsce w składzie musiałem sobie wywalczyć sam. Uważam, że nie powinno się wprowadzać takich regulacji. Młody zawodnik powinien wywalczyć sobie miejsce w składzie na treningach, dzięki umiejętnościom, a nie za sprawą przepisów. Ale miałby pan wtedy łatwiej, bo znacznie szybciej zbierałby doświadczenie w Ekstraklasie... - Wtedy w Wiśle byli: Maciek Żurawski, Tomek Frankowski czy Marcin Kuźba. Ja byłem od nich gorszym piłkarzem i nie zasługiwałem na miejsce w składzie kosztem któregoś z nich. Z egoistycznego punktu widzenia, może byłoby to dla mnie dobre, ale wiek nie powinien mieć znaczenia. Przecież w Lidze Mistrzów 19-latek uzyskał niedawno hat-trick (Braut Haland z Salzburga - przyp. red.), a tam nie obwiązuje przepis o obowiązkowym wstawianiu do składu młodzieżowca. W niedzielę Wisłę czekają derby z Cracovią. Czym są dla pana te mecze? - Na pewno są wyjątkowe dla wszystkich związanych z tymi klubami. Zagrałem już w ponad 20 derbach i zawsze czuję to samo - niepokój, adrenalinę. To są najważniejsze mecze w sezonie. Jakie ma pan najmilsze wspomnienia z derbów? - Wiosną 2008 roku wygraliśmy 2-1, a ja strzeliłem oba gole, które przypieczętowały tytuł mistrza Polski. To był taki dodatkowy smaczek. Na co Wisłę stać w tym sezonie? - Gramy falami. Dobre mecze przeplatamy gorszymi. Każdy widzi, że musimy lepiej prezentować się na wyjazdach. To największy problem, bo nie zdobywamy tam punktów. Bez tego nie ma co liczyć na czołowe lokaty. Jeśli to poprawimy, to uda się zrealizować pierwszy cel, jakim jest awans do czołowej ósemki. Przez ostatnie dwa lat był pan już na granicy zakończenia kariery. Czy wie pan już, co będzie robił, gdy nadejdzie definitywny koniec? - Mam swoją firmę transportową. Rynek w Krakowie jest co prawda nasycony, ale w tym momencie wszystko układa się nieźle. A czy chciałbym zostać w futbolu? Myślę, że tak, choć na pewno nie w roli trenera. Bardziej widzę się jako skaut. Czy pana syn też zostanie piłkarzem? - Na pewno jest bardzo ruchliwy, ma dużo energii, ale na razie trudno powiedzieć, czy zostanie piłkarzem, bo ma dopiero cztery lata. Z Wisłą jest pan związany przez prawie 20 lat. Przez większość czasu był to najbogatszy i najmocniejszy klub w Polsce. Jak pan odbierał sytuację, gdy jej przyszłość była zagrożona, zwłaszcza na początku tego roku? - W Wiśle przeżyłem już różne sytuacje, nic mnie chyba nie zaskoczy. Dobrze, że na początku stycznia byłem na urlopie za granicą, bo docierały do mnie tylko skąpe informacje. Cały czas jednak wierzyłem, że taki klub jak Wisła nie może po prostu upaść. Teraz widzę, że sprawy zmierzają w dobrym kierunku, że w przyszłości znowu najlepsi polscy piłkarze będą chcieli reprezentować barwy "Białej Gwiazdy". Grzegorz Wojtowicz Ekstraklasa: wyniki, tabela, strzelcy, terminarz