Michał Białoński: Minął rok od Twojego wpisu na Twitterze, w którym zadeklarowałeś powrót do treningów i grę za darmo dla będącej w potrzebie Wisły.. Niedawno, podczas Gali Stulecia PZPN powtórzyłeś tę deklarację do jednego z ratowników klubu Jarosława Królewskiego. Kamil Kosowski, były skrzydłowy Wisły i reprezentacji Polski: - Rok różnicy po czterdziestce to jest przepaść. Porównując moją dzisiejszą fizyczność do tej, jaka była wtedy, to nie dałbym rady. Wisła potrzebuje mocnych fizycznie i psychicznie piłkarzy, takich, którzy chcą coś udowodnić na boisku. Wisła nie potrzebuje wirtuozów, tylko wsparcia dla Kuby Błaszczykowskiego, Pawła Brożka, "Wasyla" czy "Bogusia". Jak wspominasz swoje przyjście do Wisły w październiku 1999 roku? - Na pierwszy trening zaspałem. Byłem na rynku w naleśnikarni, gdy ktoś zadzwonił: "Gdzie jesteś?". "Zaraz jadę na trening". "No to fajnie, bo my już biegamy". W porównaniu z tym, co było w Górniku, to był inny, lepszy świat. Mieliśmy nawet odżywki. Niby byłem pewny siebie, ale w środku bardzo onieśmielony. Wiedziałem, że od takich piłkarzy jak Rysiu Czerwiec czy całej szatni, jaka była wtedy w Wiśle, a mógłbym ją wymienić całą, sporo się mogę nauczyć. Jak piłkarz ma się rozwijać, to musi mieć bodźce. Trenować z lepszymi, na wyższym poziomie. To tak jak Żurkowski, który w Polsce nie miał już szans na rozwój. W ówczesnych markach Wisła zapłaciła za ciebie blisko milion euro. - Z tym transferem do Wisły to mi się udało, bo nie wiem czy numerem jeden na liście prezesów Cupiała i Ziętka nie był Jacek Krzynówek. Jacek jednak wyjechał do Niemiec, ja zaś miałem iść do Lyonu, ale prezes tego klubu powiedział: "Nie weźmiemy ciebie, tylko Maloudę". Wiemy jak potoczyły się losy Maloudy, a jak moje. Nie sądzisz, że trochę za wcześnie wyjechałeś z Wisły? Zrobiłeś to latem 2003 r., gdy wreszcie na drodze do Ligi Mistrzów nie stała Barcelona ani Real, tylko Anderlecht? - Gdybym mógł cofnąć czas, to bym to zmienił, żeby jeszcze raz powalczyć z Wisłą o Europę. Największym marzeniem moim i "Żurawia" było usłyszeć hymn Ligi Mistrzów na stadionie Wisły. To się jednak nie udało. Wydawało się, że spróbuję jeszcze raz, w sezonie 2007/2008. Gdy u progu zimowych przygotowań w 2008 roku robiliśmy testy, trener przygotowania fizycznego Andrzej Bahr stwierdził, że jestem najlepiej przygotowany spośród wszystkich, co w moim przypadku było wyczynem, wydawało się, że może być tylko lepiej. Ligę zmietliśmy już w pierwszym półroczu. Pamiętam twoje rozgoryczenie, gdy autokar z drużyną wyjeżdżał na obóz bez ciebie. - Nie wiem czy nie było to moje największe rozczarowanie. Na koniec roku mieliśmy 10 punktów przewagi. Byłem przekonany, że zostanę. Miałem gotowy kontrakt na pięć lat, za określoną kwotę i nie była to kwota powalająca na kolana, proszę mi wierzyć. Wszystko było dogadane w piątek, do dziś trzymam w domu te dokumenty, które rozpisał Jacek Bednarz (ówczesny prezes) razem ze mną i trenerem Maciejem Skorżą. Pojechałem do domu zadowolony, że te pięć lat spędzimy w Polsce i powalczymy z Wisłą o Ligę Mistrzów, przywrócimy klubowi blask. Stadion się budował, wszystko wyglądało znakomicie. W poniedziałek się dowiedziałem, że jednak prezes wycofał swą ofertę i wrócił do tej, która była po moim powrocie z Włoch, a przypomnę, że wtedy grałem tylko i wyłącznie za skromne pieniądze z umowy o pracę, czyli bardziej z miłości do klubu. Mój kontrakt wygasł już wcześniej. Słyszałem o kwocie siedmiu tysięcy złotych miesięcznie, co nawet w euro byłoby sumą poniżej krytyki jak na zawodowego piłkarza. - Dokumenty są do sprowadzenia: to była najniższa krajowa wtedy. Premie były motywacyjne, chyba ze dwie dostałem, ale nie było innej opcji, aby mi je wypłacić. Nie wiem czy w sześć miesięcy zebrało się ich tle, co wspomniałeś. W tamtym okresie grałem z miłości dla Wisły, na pewno nie dla pieniędzy, bo więcej wydawałem na benzynę, na dojazdy na treningi. Fajne zdanie powiedział wtedy Jacek Bednarz: "Ludzie na górze nie są przekonani czy jeszcze dasz radę". Zagrałem ponad 30 meczów w Serie A i to nieźle, choć bywałem kontuzjowany, miałem problemy ze spojeniem łonowym. A grałem dobre mecze z Milanem, Interem i nikt ze sztabu reprezentacji nie przyjechał obejrzeć mnie w akcji. I co dziwne, po powrocie do Wisły, po dwóch trzech meczach od razu dostałem powołanie. I nie pomagało to, że asystentem Leo Beenhakkera był Adam Nawałka, który zawsze na mnie stawiał. Słyszałem, że u prezesa Cupiała zaszkodził ci ten słynny wywiad: "Ledwie starcza mi na pampersy". - Może z mojej strony ten wywiad był głupotą, żartem, ale zarabiając dwa tys. zł brutto i dojeżdżając z Katowic tak to wyglądało. Generalnie, jakbym miał to podsumować, to prawdopodobnie dopłaciłem do tego interesu. Nie powiem o sprawach sportowych, które działy się w 2004 r. Może kiedyś je naświetlę w książce. Ja nie żyłem kłopotami związanymi z brakiem kontraktu. Cieszyłem się z powrotu do Wisły, do kolegów. Gdy prosiłem cię o wymienienie wszystkich trenerów z pierwszego roku przy Reymonta, a miałeś ich pięciu w 10 miesięcy, zapomniałeś o Oreście Lenczyku. - Nie wiem jak mogłem to zrobić. Za trenera Lenczyka byliśmy świetnie przygotowani fizycznie. Nie mogliśmy wykręcić innego wyniku jak zdobyć mistrzostwo. Jeżeli chodzi o względy taktyczne, jak mogę to ocenić z perspektywy czasu, to mieliśmy raczej zabawne historie niż kunszt trenerski. Ale i tu dawaliśmy radę. "Cud nad Wisłą" z Realem Saragossa, pamiętamy ten mecz. Jak wspominam moich trenerów i każdemu można by coś zarzucić, to Orest Lenczyk był wspaniały pod każdym względem, również jako człowiek. Jego życiowe porady były nie do przecenienia. Życzę mu, żeby żył 200 lat i regularnie zachwycał nas ciętymi ripostami, z których słynął. Pamiętasz pierwszy mecz z Saragossą, przegrany 1-4? - Doskonale. To były jeszcze te czasy, kiedy zarząd wychodził z nami na boisko po rozruchu meczowym i pani Jasia broniła rzuty karne. To było zabawne i sympatyczne, ale też wiejskie i to dość mocno. Mecz zaczął się bardzo dobrze, od pięknego gola Radka Kałużnego, zresztą "Kałuża" strzelał tylko takie. Real i tak rozłożył nas na łopatki. Za to rewanż, zwłaszcza drugie 45 minut, dogrywka i karne przejdą do historii polskiej piłki nożnej. Krążą legendy o odprawie w przerwie, gdy trener Lenczyk wprowadził trzech rezerwowych, z Kelechi Iheanacho i Łukaszem Sosinem. Można to było odebrać, że trener kładzie krzyżyk na ten mecz. - My tego tak nie odebraliśmy. Nie mieliśmy też w głowach, że musimy odrobić straty. Wisła grała tak jak przeciwnik pozwalał. Jeśli kogoś się dawało ograć, to się go ogrywało. Wszedł "Keli". Pamiętam, jaką bramkę strzelił. Chyba już później takiej nie powtórzył. Kaziu Moskal podwyższył na 3-1, a Tomek Frankowski doprowadził do dogrywki, dobijając po strzale Kelechiego. Fajna sytuacja była przed rzutami karnymi. Trener Lenczyk do drugiej serii wyznaczał "Keliego". Podchodzę do trenera i mówię: "Trenerze, nie wiem czy to jest dobry pomysł. ‘Baszczu’ strzelił samobója, lepiej jego wyznaczyć, na pewno się zrehabilituje". Jak się skończyła ta rehabilitacja? "Baszczu" podszedł i nie strzelił karnego (śmiech), ale finał i tak był wspaniały. Awansowaliśmy. Po meczu chyba nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z wagi tego wyniku. Podobnie jak później, po zwycięstwach nad Parmą i Schalke. Gdybyśmy to przenieśli na dzisiejsze czasy, to byłoby bardzo głośno o klubie, jakim była wtedy Wisła w Europie. Mogliśmy zajść jeszcze dalej, ale w meczu z Lazio zabrakło nam szczęścia. Pamiętamy sytuację "Żurawia", który mógł podać do "Kuźbika" (Marcina Kuźby - przyp. red.). "Żuraw" upiera się do dziś, że "Kuźbika" nie widział (śmiech). Mieliśmy mentalność zwycięzców. Jeżeli dało się, to był atak, było konkretnie. Podobnie jest dziś w Premier League, gdzie gra się szybko i mocno. Nawet ostatnia drużyna w tabeli tak próbuje grać. W marcu 2002 r. Henryk Kasperczak zaczął wprowadzać swe rządy przy Reymonta i zrobił z was "dream team". Zdobyliście mistrzostwo z czterema tylko porażkami, a sam do masy asyst dorzuciłeś siedem goli. - Gdy widziałem się z trenerem Kasperczakiem na stulecie PZPN-u, zapytałem, jak to było? Odpowiedział, że miał pomysł na każdego i z każdym o nim porozmawiał. I rzeczywiście tak było. To było bardzo proste: trener miał bardzo mocny skład, inteligentnych ludzi i każdego ustawił, mówił: "Ty będziesz robił to, a nie będziesz robił tego". Mieliśmy wspaniałych zawodników. Mirek Szymkowiak to był Kevin de Bruyne tamtych czasów i bardzo żałuję, że go zjadły kontuzje, przez co nie powalczył za bardzo w Europie, a umiejętności miał nieziemskie. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce, każdy tryb w maszynie działał jak trzeba. Mieliśmy dużą radość z gry. Na zgrupowania reprezentacji jeździło po sześciu wiślaków. Po pokonaniu Schalke pojechaliśmy na kadrę, którą na moment przejął Zbigniew Boniek. Wszyscy w autokarze nie myśleli o meczu z San Marino, tylko czekali na to, na kogo wpadnie Wisła. Pan Boniek zakomunikował, że będziemy grali z Lazio, które było wtedy potęgą pod każdym względem. Wszyscy w całej Polsce żyli Wisłą. Czasami pojadę w jakiś zakątek kraju na ryby, to ludzie wspominają, że nam wtedy kibicowali. Gdybym był trenerem, o też miałbym taką filozofię jak wtedy Kasperczak. Trener Kasperczak powiedział mi, że uczulał ciebie i Kalu Uche: "prowokuj, prowokuj", zachęcając was do gry jeden na jedne z obrońcami. - To było słowo klucz to "prowokuj". Nawet gdy miałem dwóch przeciwników, to starałem się prowokować. Czy to był Wojtek Szala z Legii, czy Jaap Staam. Trener się z tego cieszył, bo takie jest życie skrzydłowego: pięć razy stracisz piłkę, ale dwa razy przejdziesz i dograsz gola. Tym właśnie powinna się wyróżniać taka pozycja. Tego mi najbardziej brakuje w naszej Ekstraklasie, w której zamiast "prowokuj" obowiązuje reguła: "nie strać". Wracając do tamtej Wisły, nie chcąc nikomu umniejszać zasług, to wydaje mi się, że nigdy nie mieliśmy bramkarza. Był Angelo Hugues, później Ivan Trabalik, a po nim Radek Majdan z chłopakami. Gdybyśmy w bramce mieli zawodnika o jakości "Żurawia", "Franka", "Szymka", czy Kalu Uche, to osiągnęlibyśmy jeszcze więcej. Prezes Cupiał i wszyscy trenerzy najmniej pilnowali tej pozycji, bo i tak byli przekonani, że my nastrzelamy więcej niż rywal. Dlaczego nie zostałeś trenerem, skoro sprawy taktyczne masz w małym palcu, a do tego spore doświadczenie? - Mam kilku kumpli trenerów. Najbliższy mieszka w Paniówkach, nazywa się Marcin Brosz i jest mocnym nazwiskiem na polskim rynku. Wiem ile to kosztuje Marcina i jego rodzinę, pomimo tego, że jest na miejscu, mieszka blisko Zabrza. Ja tego nie czuję, nie mam powołania. Nie wiem czy bym miał na tyle nerwów, żeby docierać do piłkarzy, którzy by nie rozumieli tego, co do nich mówię. Miałem marzenie, żebym być dyrektorem sportowym, ale już się z niego wyleczyłem. Wolę analizować mecze. Nie załapałeś się do pracy w klubie, tymczasem jeden z nich - Lechię prowadzi w roli prezesa Adam Manadziara, który był twoim menedżerem i w końcu wywiózł cię do Kaiserslautern, gdy wielu ci to odradzało, mówiąc, że Bundesliga to nie jest liga dla "Kosy", bo za mało tam technicznej i finezyjnej piłki, góruje ta siłowa. - Zabrakło mi tego, żeby Adam powiedział: "Zostań w Wiśle". W polityce transferowej tak naprawdę panowała wolna amerykanka. Jak sobie przypomnę, z iloma klubami byłem łączony. Chciała mnie Osasuna, co potwierdził Janek Urban, ale te propozycje były odrzucane. Transfer do Kaiserslautern był zdecydowanie błędem, choć przeskok finansowy był ogromny. Klub walczył o utrzymanie i choć był tam Miro Klose, czy Lokvenc, to nie była to zupełnie moja "bajka". Nie miałem wtedy anioła stróża. Z Adamem nie utrzymuję kontaktów, różnie z nim bywało. Pewnie większość jego piłkarzy ma takie odczucia, ale nie chcę nikogo urażać. Miro Klose w swojej biografii wspomną rozmowę z tobą przed meczem Niemcy - Polska z MŚ 2006 r.