To stało się w wigilię Bożego Narodzenia w 2021 r. Polacy złożyli sobie życzenia, odpakowano prezenty, ponarzekano na rządzących i opozycję, pękło szkło. Nagle ktoś spojrzał na telefon: "Selekcjoner reprezentacji Polski, Paulo Sousa odchodzi. Miał dogadać się z brazylijskim Flamengo, najpopularniejszym klubem Ameryki Południowej, którego liczbę kibiców szacuje się na 40 mln kibiców, klubem który nazywa się Realem Madryt Ameryki Łacińskiej". Nie no to na pewno jakis "fake news", czego te pismaki nie wymyślą, żeby zwrócić na siebie uwagę, komuś serniczka? Ale okazało się, że to prawda. "Siwy bajerant" (bo tak celnie przezwał go internet) zdradził i to w wigilię. W pierwszy dzień po świętach sam prezes PZPN, Cezary Kulesza ogłosił rozstanie z Portugalczykiem dodając triumfalnie, że Sousa zapłaci odszkodowanie w kwocie dwóch milionów złotych. A przecież jakieś dwa tygodnie wcześniej patrząc w oczy Sebastianowi Staszewskiemu z Interii, Sousa przysięgał, że jeszcze przed mistrzostwami Europy odrzucił zaloty klubów angielskich, bo w jego głowie wciąż były mistrzostwa świata w Katarze. "Opalony, uśmiechnięty, w koszuli uszytej na miarę. I wciąż patrzący prosto w oczy. Taki jest Sousa. Trudno było mu wtedy nie uwierzyć..." - pisał Staszewski. Nie nam osądzać, czy to okoliczność łagodząca czy wprost przeciwnie, ale wkrótce wyszło na jaw, że Paulo Sousa i jego agent Hugo Cajuda dobili targu z Brazylijczykami dzień przed wigilią w Fatimie, która jest znanym ośrodkiem kultu maryjnego. Prawie rok wcześniej inauguracyjną konferencję prasową Sousa zaczął od odczytania z kartki słów wielkiego Polaka, Jana Pawła II - "Modlę się z wami, żeby nigdy, ale to nigdy się nie poddawać...". Widać, że odrobił PR-ową pracę domową, wiedział gdzie Polaków pogłaskać, żeby było miło. To tylko sport, ale jeśli to nie są Himalaje hipokryzji, to kiedy? Gdy przedstawiciele "siwego bajeranta" jęli kontaktować się z PZPN, w piłkarskiej centrali myśleli, że to kurtuazyjne życzenia świąteczne. Jakże się zdziwili... W czasach nowożytnych sprawdził się tylko jeden zagraniczny selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski, był to Holender Leo Beenhakker. Trudno z całą stanowczością stwierdzić, dlaczego Don Leo odniósł sukces, a Portugalczycy Sousa i Fernando Santos (o nim będzie na końcu) - nie. Inne czasy, inny świat i inne uwarunkowania. Pozostając w poruszonej już wcześniej tematyce religijnej - u samego poczęcia kadencji Paulo Sousy leżał grzech pierworodny. Jerzy Brzęczek poprowadzi drużynę do finałów mistrzostw Europy, wykonał postawione przed nim zadanie (!!!) po czym... został zwolniony. Ówczesny prezes PZPN, Zbigniew Boniek wyraźnie zapomniał o tym, że przysłowia są mądrością narodów, a zwłaszcza to - "lepsze jest wrogiem dobrego". Brzęczek wykonał zadanie, ale styl gry jego reprezentacji nie powalał. Prawie po każdym meczu pisano: "wynik lepszy niż gra", to Biało-Czerwoni stracili w kwalifikacjach punkty tylko w dwóch spotkaniach - 0-0 z Austrią u siebie i 0-2 ze Słowenią na wyjeździe, pozostałe osiem wygrał. Drugi powód zwolnienia Brzęczka nazywał się Robert Lewandowski, którego wielki antagonista Kuba Błaszczykowski jest rodzinnie związany z "wujkiem Jurkiem". Jak głosi stugębna plotka, to "Lewy" zwolnił selekcjonera pamiętnym wywiadem po meczu z Włochami, w którym zapytany o strategię milczał przez 9 sekund. Faktycznie Polacy byli bezradni w meczach Ligi Narodów z Italią i Holandią, ale w spotkaniach naprawdę ważnych, w eliminacjach mistrzostw Europy drużyna Brzęczka punktowała na medal. A przecież o to chodzi w sporcie, o wyniki. Mimo to, prezes PZPN Zbigniew Boniek miał inny pomysł. Wymyślił, że w krótkim turnieju mistrzostw Europy, piłkarzy którzy na co dzień grają w ligach zachodnioeuropejskich najlepiej poprowadzi trener otrzaskany na zachodzie, prowadził m.in. Fiorentinę, Queens Park Rangers i Bordeaux z mizernym jednakże skutkiem. Paulo Sousa - nieudana kadencja portugalskiego szarlatana Sousa zapowiadał fajerwerki i słowa dotrzymał. Na premierowy mecz z Węgrami w składzie nie znalazł się Kamil Glik, którego zastąpił Michał Helik. Wystarczyła jedna połowa meczu z haczykiem, by zobaczyć jak "świetny" był to pomysł. Piłka latała "Heliosowi" za plecy, on sam nie do końca wiedział gdzie się znajduje. Było już 0-2, gdy Portugalczyk zarządził potrójną zmianę, która po minucie dała efekt - akcję rezerwowego Kamila Jóźwiaka wykończył inny zmiennik Krzysztof Piątek. Za minutę to Jóźwiak trafił do siatki i przez kilkadziesiąt sekund z piekła trafiliśmy do czyśćca. Potem zaraz do piekła, bo znów Madziarzy wyszli na prowadzenie, wyrównał Robert Lewandowski i skończyło się remisem 3-3. W pewnym sensie premierowy mecz był symboliczny dla całej kadencji Sousy, która trwała 15 spotkań i 10 miesięcy, czego oczywiście wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Kawaleria poleciała z szabelką na czołgi, były emocje, przez moment nawet było pięknie, ale ostatecznie skończyło się remisem z niżej wówczas notowanym rywalem. Drużyna Brzęczka pewnie by ten mecz wygrała 1-0, po słabym widowisku. Daniem głównym kadencji Paulo Sousy miały być mistrzostwa Europy, rozsiane po całym kontynencie - los Polakom przydzielił Słowację, Hiszpanię i Szwecję. Grupa, z której można awansować pod jednym warunkiem - trzeba zapunktować w pierwszym spotkaniu, tak aby drugi mecz nie stał się meczem o wszystko, a trzeci o honor. Słowacja jawiła się jako zdecydowany outsider grupowy. I co? I to co zawsze. W siedmiu inauguracyjnych meczach turniejów mistrzowskich Polacy w XXI wieku przegrali pięć i ten ze Słowacją nie był wyjątkiem. Już pierwszy celny strzał rywali znalazł drogę do naszej siatki, mieliśmy sporego pecha, bo piłka odbiła się od pleców bramkarza Wojciecha Szczęsnego - gol samobójczy! Wyrównaliśmy w pierwszej akcji drugiej połowy, ale potem czerwoną kartkę dostał Grzegorz Krychowiak, a rywale wkrótce zdobyli zwycięskiego gola. 1-2 postawiło drużynę Sousy w arcytrudnej sytuacji, dodatkowo jakiś geniusz wpadł na pomysł by naszą kadrę ulokować w sopockim hotelu "Marriott" wśród tłumu turystów. Jedyna rozrywka, jaką mieli piłkarze, to popluskać się w basenie na dachu hotelu. O spacerze nie było mowy - wciąż panowała pandemia COVID-19. Przegrana z Hiszpanią w Sewilli stanowiłaby "koniec marzeń, koniec snów", aby zacytować klasyka. I jak wielokrotnie w naszej historii nie tylko sportowej Biało-Czerwoni pokazali, że im gorzej dla nich, tym lepiej. Heroiczny wysiłek dał nam remis 1-1, Polacy zagrali najlepiej za kadencji Paulo Sousy. Wszyscy wypadli nieźle, a najsilniejsze punkty mieliśmy w liderach drużyny, czyli tych, którzy ze Słowacją najbardziej zawiedli. Wojciech Szczęsny dokonywał cudów w bramce, nie dał się pokonać nawet z rzutu karnego. Robert Lewandowski jako kapitan dał nam w 54. minucie wyrównującą bramkę fenomenalnym strzałem głową. W takich okolicznościach doszło do meczu o wszystko - Polska musiała wygrać ze Szwecją, żeby liczyć się w walce o wyjście z grupy, tymczasem już po dwóch minutach było 0-1. Gdy po przerwie Skandynawowie zdobyli drugiego gola, red. Dariusz Szpakowski rozpoczął żałobny monolog. Wówczas, zupełnie jak w inauguracyjnym meczu w Budapeszcie, Biało-Czerwoni włączyli wyższy bieg, a dwa razy do siatki trafił Robert Lewandowski. Niestety w doliczonym czasie gry zwycięskiego gola zdobyli Szwedzi i Polacy skończyli na ostatnim miejscu w grupie. Polacy odpadli, ale z honorem, poza pierwszym meczem ze Słowacją wstydu nie było. Przeważał pogląd, że Sousie należy dać szansę, że z tej mąki może być chleb. Wiadomo, jak to się później potoczyło, ale jedno trzeba bajerantowi przyznać: z Euro Polacy wrócili na tarczy, ale z otwartą przyłbicą, nie było strachu i tradycyjnego murowania bramki w wydaniu Jerzego Brzęczka. W meczach Biało-Czerwonych działo się sporo. Na jesień dokończono eliminacje mistrzostw świata, Polacy mieli dobre momenty w spotkaniu z Anglią, które zakończyło się remisem 1-1 po bramce Damiana Szymańskiego w doliczonym czasie gry. Na mundial awansował zwycięzca grupy, drużyny z drugich miejsc miały zmierzyć się w barażach, a gospodarzami być te z najlepszym bilansem. Polska taką była, wystarczyło w ostatnim meczu zremisować z Węgrami, którzy grali już o nic, poza tym przecież to nasi "bratankowie", a mecz odbywał się u nas, na Narodowym. Sousa i jego sztab nie przestudiowali chyba dokładnie sytuacji w tabeli, bo na to spotkanie Robert Lewandowski i Kamil Glik... dostali wolne. Polska przegrała 1-2. A potem Paulo Sousa opuścił reprezentację Polski, wybierając brazylijskie Flamengo. Najzwyczajniej w świecie zdezerterował, zostawił naszą kadrę w decydującym momencie. Lider i kapitan reprezentacji, Robert Lewandowski usiłował, jak to on, być dyplomatą. "Szok, niedowierzanie. Najpierw myślałem, że ta informacja to fake, których w mediach jest przecież bardzo dużo. Dopiero na drugi dzień dotarło do mnie, że coś jest na rzeczy. Wtedy pojawiło się uczucie dużego rozczarowania tym, że wcześniej nie miałem informacji, iż coś się szykuje, a więc trybem, w jakim sprawa została przeprowadzona. Dwa dni to w sobie trawiłem, a potem zacząłem zastanawiać się, co teraz trzeba zrobić, by osiągnąć sukces."Sousa dopiero po kilku miesiącach nauczył się naszej piłki. Potem my wiele się od niego nauczyliśmy, wiele poprawiliśmy, wiele rzeczy nam pokazał, uświadomił, wprowadził nowy system gry. Nie wolno patrzeć na jego kadencję przez pryzmat końca. Wiele wyciągnęliśmy ze współpracy z nim, a to, czego nauczył, będzie procentować". Mniej subtelny był Kamil Glik, który wkleił do internetu obraz z telefonu, świadczący o tym że zablokował numer Sousa. "Szkoda strzępić ryja" dodał Mateusz Klich. Portugalczyk okazał się zwykłym szarlatanem. Jednak do dziś są w Polsce tacy, którzy mówią słynne: "był jaki był, ale był". Ustawienie z trójką stoperów miała być w teorii ofensywne, ale była to ofensywa cokolwiek lekkomyślna, z szabelką na czołgi, tak jak lubimy. Roczna kadencja Sousy przyniosła wygrane tylko z takimi potęgami jak Andora, Albania i San Marino (z każdą po dwa razy), remisy z Anglią i Hiszpanią. Bilans 6-5-4 chluby nie przynosi. A to jeszcze nie było najgorsze. najgorsze było, że Polacy i nasza federacja piłkarska nie wyciągnęła żadnych wniosków. Minęło kilkanaście miesięcy a Biało-Czerwoni za sterem mieli już kolejnego bajeranta. Na dzień dobry, Cezary Kulesza przedstawił Fernando Santosa jako "Felipe", a potem było już tylko gorzej. Ale to już temat na inną historię. Maciej Słomiński, INTERIA