Kiedy w połowie grudnia spotkałem się z Paulo Sousą w Warszawie, jedno z pierwszych pytań, jakie zadałem portugalskiemu selekcjonerowi, brzmiało: "Czy ciągle dostaje pan propozycje z innych klubów?". Atmosfera przy stole była półoficjalna, przed nami stały włoskie makarony, a Sousa wydawał się być rozluźniony. Godzinę wcześniej skończył spotkanie z prezesem PZPN Cezarym Kuleszą, które wypadło bardzo dobrze, a panowie zaczynali się rozumieć. Sousa bez przesadnej skromności opowiadał więc o ofertach, które otrzymywał przed Euro 2020, w trakcie i po. Jedną z nich, z Anglii, był zresztą mocno zainteresowany i długo się zastanawiał czy jej nie przyjąć. Ale - tak twierdził - odrzucił zaloty Anglików, bo w jego głowie wciąż jest droga na mistrzostwa świata w Katarze. Opalony, uśmiechnięty, w koszuli uszytej na miarę. I wciąż patrzący prosto w oczy. Taki jest Sousa. Trudno było mu wtedy nie uwierzyć... Kłamstwo w Polsce, porozumienie w Fatimie Kiedy kilka dni później brazylijskie media rozpoczęły kampanię informacyjną dotyczącą negocjacji z Flamengo Rio de Janeiro, potężnym, bogatym i szalenie popularnym w Brazylii klubem, wydawało się, że obrotny menadżer Sousy, Hugo Cajuda, rozpoczął kolejną grę - jedną z wielu - mającą zapewnić jego podopiecznemu miękkie lądowanie po ewentualnej porażce w barażach. Jednocześnie Sousa zapewnił o lojalności Kuleszę i Jakuba Kwiatkowskiego, swojego najbliższego polskiego współpracownika, team managera kadry i jej rzecznika prasowego, który kilkukrotnie dopytywał o plotki. Za każdym razem słyszał jednak, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko pogłoski. Taką samą grę prowadził Cajuda, który podobnie komunikował się z Tomaszem Włodarczykiem z portalu Meczyki.pl. I tak jak demoniczny mistrz propagandy Joseph Goebbels twierdził, że powtórzone tysiąc razy kłamstwo staje się prawdą, tak Sousa i jego menadżer z pokerowymi twarzami zapewniali nas wszystkich, że jeśli ktoś zwariował, to Brazylijczycy. Niedzielna rozmowa kończy przygodę Sousy z Polską Później jednak klocki zaczęły się ze sobą łączyć. Media w Brazylii pisały, że działacze Flamengo wybierają się do Portugalii, do Fatimy. Zdjęcie z tej samej Fatimy, gdzie znajduje się słynne fatimskie sanktuarium, ośrodek kultu maryjnego, Sousa opublikował w mediach społecznościowych. I zupełnym przypadkiem w tym samym miejscu pojawił się jego agent, Cajuda. I właśnie w Fatimie, w sobotę, miało dojść do porozumienia pomiędzy Flamengo, a Sousą. Tego dnia miała też zostać podpisana dwuletnia umowa gwarantująca szkoleniowcowi ponad milion euro rocznie. Gdy szczegóły zostały dopięte, Sousa zaczął dzwonić do pracowników PZPN i żądać natychmiastowej rozmowy z prezesem Kuleszą. Ta ostatecznie została umówiona na niedzielę. I zanim jeszcze się rozpoczęła, nad Warszawą zgromadziły się ciemne chmury. Sousa zresztą nie owijał w bawełnę. Jak dowiedziała się Interia, od razu przyznał, że żegna się z Polską i prosi o rozwiązanie kontraktu. Gdy Kulesza mu odmówił, Sousa... znów powtórzył przygotowaną wcześniej regułkę. I to kilkukrotnie. Uczestniczący w rozmowie nie mogli nie odnieść innego wrażenia niż to, że Portugalczyk dzwoni pro forma, bo sprawy w jego imieniu dalej będzie prowadził prawnik. A i trudno uwierzyć w to, aby Flamengo - potężna, sprawna organizacja nazywana Realem Madryt Ameryki Południowej - nie przestudiowała umowy z naszą federacją. Internacjonał bez klasy, ale za to z kasą Bolesne jest to, że Sousa, internacjonał, zawsze uśmiechnięty i pewny siebie, z dwiema Ligami Mistrzów w kieszeni, wszystkich oszukał. W szoku wydaje się być nawet jego patron, Zbigniew Boniek, który przecież podpisał z nim umowę. To właśnie w Bońka - który był gwarantem wiarygodności Sousy - cała sytuacja uderza najmocniej. Przecież Portugalczyk nawet w ostatnich miesiącach, gdy związkiem rządził już Kulesza, regularnie kontaktował się z Zibim i przekazywał mu swoje uwagi czy pomysły na temat prowadzenia reprezentacji w najbliższym czasie. A mimo to nawet Boniek nie doznał zaszczytu otrzymania informacji o ewentualnym odejściu i o wszystkim dowiedział się z mediów. Oszukani zostali także Kulesza, Kwiatkowski czy piłkarze, którzy są wściekli i o selekcjonerze wypowiadają się słowami, których w świątecznym okresie nie wypada cytować. Oszukani zostali również kibice, o których Sousa mówił per "nowa rodzina". Wspominał o Janie Pawle II, katolikach, dumnych Polakach, których na końcu potraktował jak naiwne dzieci wierzące w Świętego Mikołaja. Te, zanim orientują się jednak, że przybyszem z dalekiej Laponii, z siwą brodą, jest tak naprawdę wujek albo tata, dostają przynajmniej kilka prezentów. Sousa po sobie nie zostawił natomiast nic wartościowego. Jedynie złe wrażenie oraz przydomek "Siwy Bajerant", który na Twitterze robi furorę. Niewiele, jak na rok pracy. Sebastian Staszewski, Interia