Reprezentacja Polski na igrzyska olimpijskie w Paryżu liczy ponad 200 osób. Tylko garstka z tego grona będzie wracała z tarczą z najważniejszej dla sportowca imprezy. Taki jest po prostu urok igrzysk. Pewnie mamy około 30 szans medalowych, co powinno się przełożyć na około 10 medali. Przed trzema laty w Tokio było to 14 krążków, ale wówczas zaskakująco dobrze spisywali się nasi lekkoatleci. Teraz taka liczba medali byłaby sukcesem. Ale czemu nie? Myślę, że może być kilka mało spodziewanych medali, a to zawsze pomaga podbić statystyki. Polska straciła szanse na medal. Wszystko przez organizatorów igrzysk. "Chory układ" Problemy Polaków przed igrzyskami w Paryżu Zanim igrzyska się jednak rozpoczęły, pojawiły się wielkie problemy z reprezentacji Polski. Najpierw na dopingu złapana została kajakarka Dorota Borowska, która na pewno była kandydatką do medali. Polka walczy jeszcze o dopuszczenie do igrzysk i jej los zdecyduje się już po rozpoczęciu imprezy. 28-latkę zgubiła miłość do psa. Z kolei Hubert Hurkacz miał startować w trzech konkurencjach. I w każdej z nich pewnie walczyłby o medal. Kontuzja zatrzymała jednak najlepszego polskiego tenisistę. Igrzyska i sport mają to do siebie, że niestety częściej się przegrywa, niż wygrywa. I to jest bardzo trudne, ale nie wszyscy to rozumieją. Sportowcy muszą sobie jednak z tym radzić. Zaraz pewnie - po pierwszych startach - na sportowców wyleje się hejt. Pojawią się pytanie: po co oni tam pojechali? I twierdzenia, że lepiej było ich nie wysyłać. Tyle że w naszej reprezentacji są sportowcy, którzy po prostu miejsce na igrzyskach sobie wywalczyli. To już jest ich wygrana i spełnienie marzeń, choć coraz częściej na obserwatorach wydarzeń sportowych sam udział w igrzyskach już nie robi takiego wrażenia. Tracą oni status herosów, a przecież wciąż są wyjątkowi, bo na igrzyskach tak naprawdę było niewielu. W dobie mediów społecznościowych, kiedy każdy może zabrać głos w każdej sprawie i to nie podpisując się pod tym, igrzyska stały się dla sportowców wielkim wyzwaniem. Przecież każdy z nich jedzie tam walczyć o medale, bo tak naprawdę tylko tak można zostać zapamiętanym szerszej publiczności. Nikt specjalnie nie przegrywa, a - proszę wierzyć - każda porażka na igrzyskach boli i to bardzo. Zawsze pojawiają się łzy, bo sportowcy, którzy nie stają na podium doskonale wiedzą, ile zdrowia i wyrzeczeń kosztowały ich przygotowania do najważniejszej imprezy czterolecia, a jednak wszystko poszło na marne. I to są obrazki, które zawsze bolą. Każdy z nas chciałby widzieć sukcesy Polaków, a jednak częściej widzimy ich smutne miny. Medale są bowiem tylko trzy, a chętnych do ich zdobycia mnóstwo. Ósme igrzyska. Ten żal ciągnie się do dzisiaj Dla mnie to będą już ósme igrzyska olimpijskie, licząc z tymi zimowymi. Nawet nie wiem, kiedy to zleciało, bo jeszcze doskonale pamiętam swój pierwszy wyjazd na imprezę, o której marzyłem od dziecka. To był 2010 rok i zimowe igrzyska w Vancouver. Sportowcy marzą o zakwalifikowaniu się najważniejszą imprezę czterolecia. Podobnie jest z dziennikarzami. Dlatego zawsze nerwowo wyczekuje się decyzji szefa redakcji, kogo nominuje do wyjazdu. Mam takie szczęście, że od 2010 roku nie opuściłem żadnych igrzysk. I to jest naprawdę coś niesamowitego, bo udział w igrzyskach dla dziennikarza jest absolutnym szczytem. Tak się składa, że to moje pierwsze wejście na szczyt było bardzo bolesne. Głównie z przyczyn osobistych. Akurat wjeżdżałem na skocznię, kiedy dowiedziałem się o tym, że zmarł mój tata. Srebrny medal Adama Małysza wcale wówczas nie cieszył. W głowie miałem tysiące myśli. Byłem tak zaaferowany tym, że jestem na swoich pierwszych igrzyskach olimpijskich, że aż potem żałowałem. Kilkanaście godzin wcześniej odebrałem - jak się okazało - ostatni w życiu telefon od taty. Powiedziałem, że akurat jestem zajęty, ale oddzwonię. Nie oddzwoniłem, a chwilę potem zrozumiałem, że już nigdy nie porozmawiamy. Ten żal ciągnie się do dzisiaj. A przecież to On uczył mnie sportu i miłości do niego. Razem zamykaliśmy się w pokoju na czas każdych igrzysk, nazywając go biurem prasowym. Wszystko skrzętnie notowaliśmy, przenosząc potem do specjalnych zeszytów wyniki igrzysk. Siostra z kolei miała odpowiedzialne zajęcie, bo wycinała medale, na których wypisywała nazwiska ich zdobywców, przyklejając na drzwi. Wszystko po to, by goście, którzy nas odwiedzali - a tych było zawsze sporo - byli dobrze poinformowani. To był fajny czas zabawy, który skończył się wraz z rozpoczęciem pracy dziennikarskiej. Jeszcze kiedy pracowałem przy igrzyskach z redakcji, to miały one inny wymiar. Było mnóstwo pracy, ale wciąż jednak było w tym wszystkim wiele zabawy. Siedząc przed telewizorem, czy słuchając relacji w radiu, łatwo jest wszystko ogarnąć i być z tym na bieżąco. Kiedy jednak człowiek wpada w wir pracy, będąc korespondentem na igrzyskach, te zupełnie zmieniają swój obraz. Skupiasz się tylko na startach Polaków, bo czytelnicy chcą właśnie, jak najwięcej informacji z naszej kadry. Gubi się przy tym wszystko to, co dzieje się na innych arenach. Tak naprawdę dopiero po igrzyskach jest czas na to, by przeanalizować wyniki. I - jak widać na moim przykładzie - często tym wirze pracy po cichu traci się to, co jest najcenniejsze. Teraz czas na nową przygodę. Paryż czeka. I już jest wyjątkowy, bo tym razem Polski Komitet Olimpijski przygotował dla dziennikarzy niespodziankę. Każdy otrzymał nominację olimpijską z powołaniem do reprezentacji Polski. Czy zatem mogę czuć się olimpijczykiem? Raczej nie, ale gest bardzo miły. Mimo tego będę jednak walczył, jak każdy nasz sportowiec, o to, by z igrzysk wrócić z podniesioną głową, choć i pewnie hejtu nie zabraknie. Bawcie się dobrze i ściskajcie kciuki za nasz TeamPL.