Dziś Paulina Paszek w jednej załodze z Jule Marie Hake zdobyła brązowy medal w wyścigu K2 na 500 m. To drugi krążek 26-latki z Bielska-Białej wywalczony na igrzyskach w Paryżu. Po srebro sięgnęła w K4, również na dystansie 500 metrów. Stałaś się bardzo popularna w naszym kraju. Namnożyło się nagłówków, że Polka zdobywa medale w Paryżu dla reprezentacji Niemiec. Paulina Paszek: - Naprawdę? Ojej, a ja nawet nie patrzyłam w telefon, bo tam tyle wiadomości. Social media usunęłam, bo pomiędzy pierwszym startem na czwórce i tym tutaj czas był napięty. Starałam się jeszcze zostać w swoim "tunelu" i emocje troszkę powstrzymać. Dzisiaj przy trybunach, jak już szłam i zobaczyłam polskich oraz niemieckich kibiców, to po prostu na maksa się rozkleiłam. Jak to się stało? Ja nie wiem. Teraz, dzisiaj, na ten moment, nie umiem poskładać słów. To była długa droga, czasami trudna, z różnymi wybojami. Ale jak dzisiaj sobie na to patrzę, to piękna i taka niepowtarzalna. Wyjeżdżając z Polski nie do końca zakładałaś, że jeszcze wrócisz do kajaków i będziesz kontynuować karierę? - Miałam nadzieję. Nie wiem, chyba wyższa siła tym kierowała, bo ja sobie tej drogi lepiej wymarzyć nie mogłam. Naprawdę! Nie potrafię tego opisać słowami. Czyli, wyjeżdżając, trochę już kończyłaś karierę? - Chciałam dalej trenować, jeśli byłyby takie możliwości. I przez rok, gdy byłam poza kadrą narodową, trenowałam i dużo ludzi mi pomogło. Dorian Łomża był ze mną cały czas, gdy miałam rehabilitację. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Jeśli mnie słyszysz, to dziękuję Ci bardzo i wielu innym ludziom. Jeśli kogoś teraz pominę, to bardzo przepraszam. Popłynęłam na fali wydarzeń, które czasami życie pisze i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Długo się nad tą decyzją o zmianie barw zastanawiałaś? - Nie, to była intuicyjne decyzja, a że czasami jestem impulsywna, choć teraz może już trochę mniej, to tak wyszło. No i intuicyjnie popłynęłam za tym, w ogóle nie zastanawiając się co będzie dalej, jak będzie. Dopiero po tych dwóch latach mówię sobie: "o kurcze, tego to bym sobie nawet nie wymyśliła i nie wymarzyła". Wiary w siebie nie straciłaś? - W żadnym razie. Wierzyłam w siebie i w to, że mam potencjał. Tak, mogę to dzisiaj powiedzieć. Kurcze, ta droga spowodowała, że wierzę w siebie. Wierzę w siebie jeszcze bardziej. I każdemu tego życzę. Ale to, że ja uwierzyłam w siebie, zawdzięczam Janowi Francikowi, mojemu trenerowi landowemu w Hanowerze. To on mnie zobaczył i powiedział, że jest potencjał. No i tak po prostu to popłynęło. Zanim przydarzyła się poważna kontuzja, odnosiłaś w Polsce sukcesy jako juniorka. Nie próbowano cię zatrzymać? - Jestem bardzo wdzięczna, że mogłam tę drogę, tę przygodę ze sportem, zacząć w Polsce, w Czechowicach-Dziedzicach. Później poszłam do SMS Wałcz i w ogóle sobie nie pomyślałam, że kiedyś przyjdzie mi zmienić barwy kraju. Wielu ludzi sprawiło, że jestem tutaj na tej drodze, także Ministerstwo Sportu, ludzie z Katowic. Jezu, tak dużo ludzi, że ja naprawdę przepraszam, jeśli kogoś pominę, ale jeśli ktoś wie, że nawet jednym dobrym słowem coś dla mnie zrobił i pomógł, to niech wie, że dzisiaj to jest nie tylko mój medal, to nasz wspólny sukces. Więc Polsko, ja Was kocham! W Polsce byłby możliwy taki sukces, czy ta droga w pewnym momencie się wyczerpała i ty wiedziałaś, że już nie ma szans? - Nie chcę mówić "tak", nie chcę mówić "nie". Nie chcę tego mówić, bo ja nie wiem, jakby się to wszystko potoczyło, więc nie rozmyślam nad tym, co by było gdyby. Jest tu i teraz. Na ile ten sukces przerósł twoje najśmielsze oczekiwania? - Trochę nie przerósł, bo to był mój cel i moje zadanie. Konsekwentnie przez te trzy lata z moją partnerką w kajaku Jule Hake oraz całym teamem na to pracowaliśmy i wierzyliśmy. Były gorsze i lepsze momenty, ale wierzyłyśmy, że przyjdzie ten i po prostu zrobimy swoje. A teraz to, jaki kolor ma ten krążek, jest w sumie obojętne. Cała przebyta droga jest większą wartością. To są medale, można powiedzieć, polsko-niemieckie? - Na pewno tak. Zaczęłam w Polsce, a tutaj doszlifowali mnie i uwierzyli. Jestem im też bardzo wdzięczna, bo trafiłam na bardzo dobrych, kochanych ludzi, którzy mnie po prostu przyjęli i wzięli jako swoją. No i zrobiliśmy to! Ja wiem, że pewnie hejt się poleje i tak dalej, ale ja zrobiłam to też dla siebie. A jeśli ktoś może sobie wyciągnąć z tego coś dobrego, to żeby wierzyć w siebie i nie przejmować się tym, co inni mówią. No a czasami też jest tak, że sami nie wierzymy w siebie. Więc jeśli ktoś w nas uwierzy, wtedy jedźmy na tej fali, która dodaje skrzydeł. Ktokolwiek ze znajomych powiedział ci, że to zdrada? - Nie, moi bliscy mi tak kibicują! Bardzo wam za to dziękuję. Moi bliscy, moja rodzina i wielu ludzi bardzo, bardzo mi kibicuje. Wam wszystkim ogromnie za to dziękuję. Czym na początku zajmowałaś się w Niemczech? - Czasami pracowałam w klubie fitness i w bistro. Z uwagi na choćby barierę językową było to dla ciebie wymagające? - O tak. Na początku było dużo wyzwań, takich poza treningami kajakarstwa. Właśnie bariera językowa i tu w ogóle mam historię! Okazało się, że moja wychowawczyni z SMS-u Wałcz Joanna Kiedrowska, mieszka blisko Hanoweru. Gdy się o tym dowiedziałam, właśnie ona zaczęła mnie uczyć niemieckiego. Nie chciałam się w szkole uczyć, no to życie mnie zmusiło, żebym nadrabiała później (śmiech). Istniała bariera językowa, ale dużo ludzi mi pomogło i nie powodowało, że byłam w jakiejś niekomfortowej sytuacji przez to, że nie umiem języka. Rok po roku radziłam sobie coraz lepiej i chyba już mówię w miarę dobrze, czasami po swojemu, ale myślę, że wszyscy mnie rozumieją. Wiele wyzwań było też w samym sporcie, bo treningi były inne i wymagały przestawienia techniki, więc potrzebna była duża cierpliwość ze strony mojego trenera. A także wiara, że w tym punkcie, najwyższym, dzisiaj i tutaj to wszystko wypali. Myślę, że rzutem na taśmę po prostu to wszystko wytrenowaliśmy. To jeden z twoich najszczęśliwszych dni w życiu? - Taaaak! Myślę, że tak, jeden z najszczęśliwszych dni. Jakby cała ta droga po prostu się na to składa. I dzisiaj już puściły mnie emocje, jak zobaczyłam tych wszystkich ludzi. To jest wspaniałe, że tego nie robi się tylko dla siebie. Później to cieszy, kiedy inni się cieszą. I tak pięknie w rozmowie z nami utrzymujesz w ryzach emocje. - Teraz tak, ale jakbyś mnie widział tam, przy trybunach. Jezu, wszyscy mi zdjęcia robili, a ja tylko płakałam, ale już nie mogłam, jak zobaczyłam ludzi z Polski. I Janinę Francik i całą moją rodzinę... Po prostu, normalnie, polały mi się łzy. Niemieccy dziennikarze wypytują cię o polskie pochodzenie? - Tak. Nawet dzisiaj koleżanka pokazała mi w autobusie nagranie z wczoraj, jak zdobywałyśmy medal. Widać na nim, że jak wchodziłyśmy na podium, to wybrzmiało: "polskiego pochodzenia Paulina", która mogła startować już w Tokio. Ale przez to, że jeszcze nie miałam paszportu, bo to był czas koronawirusa, wszystko się przesunęło. - Mogę jeszcze coś powiedzieć? Jeśli to puścisz, będę się bardzo cieszyć, bo chciałabym pozdrowić moich małych kibiców. Oliwię, Boryska, Kaję i wszystkich, którzy mi kibicujecie. Ja was bardzo kocham i dziękuję. Kim są ci mali kibice? - Oliwia to moja siostrzenica, Borys to mały syn mojego wujka, a Kaja to moja kuzynka. Oni zawsze tak tęsknią za mną! No i czasami płaczemy, bo tak bardzo tęsknimy za sobą. Kochamy się, więc ich pozdrawiam. I na koniec: koledzy z reprezentacji Niemiec od pierwszych chwil przyjęli cię bezproblemowo? Bo jakby nie było, przyszła Polka i od razu chciała im zabrać miejsce w składzie. - Niesamowicie się o mnie zatroszczyli. Pamiętam do dzisiaj sytuację z pierwszych eliminacji, gdy z moim niemieckim jeszcze było w kratkę. Ja zajęłam wtedy drugie lub trzecie miejsce, a nowa koleżanka tak serdecznie mnie przyjęła... Oni tak się cieszyli, naprawdę! Nie mogę powiedzieć niczego złego, a wyłącznie same pozytywy. Jak mnie przyjęli, jak wzięli pod swoje skrzydła, a teraz się cieszą i mówią: "Ty zasłużyłaś na to, jak nikt inny". No naprawdę, mmmm. Dziękuję im. Rozmawiał Artur Gac, Paryż