Piotr Jawor: Gdyby nie pani, polskie ciężary nie miałby swojego przedstawiciela na igrzyskach olimpijskich po raz pierwszy od 76 lat. Weronika Zielińska-Stubińska: - To na pewno jest pstryczek dla polskich ciężarów, że jestem tu tylko ja. Tak naprawdę jest tu tylko światowa elita, bo w każdej z pięciu kategorii występuje 12 zawodniczek, więc składy są mocno okrojone, trudno było zdobyć kwalifikację. Nie ma jednak co ukrywać, że polskie ciężary są w dołku, na który przykro się patrzy. Chciałabym, żeby z tego dołka wyszły. Cieszę się, że tu jestem, bo może ludzie nie zapomną o ciężarach. Historię mamy bogatą, więc fajnie byłoby to kontynuować. Pani kwalifikacja też wisiała na włosku, głównie z powodu konfliktu z Polskim Związkiem Podnoszenia Ciężarów. - Rok temu w czerwcu w ogóle nie myślałam o Paryżu, bo zostałam wyrzucona z kadry, więc musiałam walczyć o zgłoszenie mnie do mistrzostw świata, które były imprezą obowiązkową w kwalifikacjach. Walka toczyła się przez rok... Relacji z trenerem kadry nie miałam nigdy i pewnie to też miało wpływ. Zabrakło komunikacji i wydarzyło się to, co się wydarzyło... Fajnie, jakby polskie ciężary poszły w indywidualne szkolenie, a nie że dziewczyny przyjeżdżają na kadrę i wszystkie dostają ten sam plan treningów. Nie chciałam tak trenować, nigdy nie miałam zaufania do tego trenera. Przez to zostałam wyrzucona, ale po interwencji medialnej i rozmowie ze związkiem udało się przejść przez wszystkie imprezy kwalifikacyjne i zdobyć bilet do Paryża, z czego jest ogromnie dumna. Dziś całe ciężary trzymają za panią kciuki? - Nie wiem. Myślę, że zawsze znajdzie się grono zwolenników i przeciwników i tu na pewno jest tak samo, ale nie chcę tym zajmować głowy. W Paryżu jest pani ze swoją trenerką - Pauliną Szyszką, choć jej wyjazd też nie był pewny. - Tak, bardzo się cieszę, że ze mną jest. Mamy do siebie zaufanie, wykonuję wszystko, co mówi. Rozumiemy się bez słów. W sporcie na tak wysokim poziomie ta relacja jest kluczowa, bo dzięki temu sportowiec jest spokojniejszy. Od początku trenuję z Pauliną i będę z nią trenowała do końca kariery. Mocna deklaracja. - Ale nie wyobrażam sobie, żeby trenować z kimś innymi. W życiu przeszłam przez wiele dyscyplin. Trenowałam piłkę ręczną, piłkę nożną, lekkoatletykę. Spotykałam różnych trenerów i zawsze było coś nie tak. Niektórzy potrafili nawet nie przychodzić na trening... Dziś jestem bardzo ostrożna w relacjach trener - zawodnik, bo wielu nie spełniało moich oczekiwań, a ja zawsze miałam wysokie ambicje. Paulina jest trenerem kompletnym, mocno bazujemy na nauce i cały czas idziemy do przodu. Liczę, że za cztery lata w Los Angeles znów się zobaczymy. Czuje się pani optymalnie przygotowana? - Trudno powiedzieć, okaże się w sobotę. Chyba jednak nie chciałabym więcej czasu, bo borykam się z urazami i nie kryję, że jestem zmęczona psychicznie. Cały czas musiałam walczyć i coś komuś udowadniać. Mam też przeszłość z depresją, więc muszę być bardzo ostrożna. Nie chciałabym dłużej czekać, chcę już poczuć te emocje i dać z siebie wszystko. Jaki jest pani cel? - Poprawić rekordy życiowe i zobaczymy, które da to miejsce. Pewnie, że chciałabym medal, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Różni ludzie nakładają na nas presję, więc fajnie, jakbyśmy sami tego nie robili. Choć w głowie zawsze mamy to, co mamy... Patrząc na wyniki kwalifikacyjne dziewczyn, to faworytką nie jestem. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy. Pewnie pamięta pani jeszcze medale polskich sztangistek i sztangistów sprzed lat. - Ciężarami zaczęłam się interesować w 2016 r., a wtedy było o nich głośno, ale nie z tej dobrej strony. Znam historię dyscypliny... Jak zaczęłam trenować, to powiedziałam sobie, że chcę się zapisać na kartach polskiej sztangi jako druga zawodniczka, która zdobyła medal igrzysk, po Agacie Wróbel. Liczę, że za cztery lata do Los Angeles pojadę jako faworytka. Rozmawiał w Paryżu Piotr Jawor