Mateusz Rudyk doskonale spisał się w ćwierćfinale keirinu, który jest niezwykle widowiskowym, ale też szalonym wyścigiem. Na torze rywalizuje ze sobą sześciu kolarzy, którzy ścigają się na dużej prędkości ręka w rękę. W ćwierćfinale Rudyk doskonale finiszował, ale było o krok od kraksy, kiedy na torze słychać było tylko uderzenie kierownicy Polaka i kierownicę rywala. Co za historia, ostatnia "polska" konkurencja i jest medal. Emocje do końca Mateusz Rudyk szalał w keirinie - Nogi były już puste. Nie było paliwa, więc chciałem cwaniactwem wślizgnąć się do półfinału. Zobaczyłem, że wszyscy czekają na ostatnie 100 metrów. Każdy jechał - jak to mówimy w kolarstwie - piętrem. Jechaliśmy nad sobą. Pojawiło się miejsce na dole i wykorzystałem to - opowiadał Rudyk. Nasz kolarz nie miał już jednak żadnych szans w półfinale i wyścigu o miejsca 7-12. - Nie miałem szans w tym półfinale. Nie ma co ukrywać. Nogi były kompletnie puste. W finale o miejsca 7-12 chciałem walczyć o wygraną. Też już zabrakło jednak sił w nogach - mówił. Zapytany o to, co trzeba mieć w głowie, by rywalizować w tak szaleńczym wyścigu, tylko się uśmiechnął: Musiał sam szukać pieniędzy, by przygotować się do igrzysk Rudyk na co dzień leczy się na cukrzycę. Jakby tego było mało, to przed samymi igrzyskami został zawieszony, bo nie dopełnił formalności. Nie zgłosił w odpowiednim terminie wykluczenia terapeutycznego na stosowanie insuliny. Dwa tygodnie zajęło mu odkręcanie sprawy. Do tego niemal nie miał pomocy z Polskiego Związku Kolarskiego. Praktycznie na własną rękę, dzięki pomocy sponsorów, przygotowywał się do igrzysk. - Pokazałem, że jeśli się chce i wierzy, to można daleko zajść. Jeśli jednak chce się walczyć o medale, to wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. U nas jednak ktoś o tym guziku zapomniał - przyznał. Nie ma oczywiście gwarancji, że gdyby PZKOl zachował się, jak na profesjonalny związek przystało, to Paryżu byłby medal. Na pewno byłaby jednak większa szansa na to, by o niego powalczyć. Zapytany o to, czy nie ma tego wszystkiego dość, odparł: - Jestem walczakiem i nie poddaję się, choć jest bardzo ciężko. Chcę walczyć o Los Angeles i wiem, że mogę jeszcze wiele zrobić. Mam w sztabie bardzo mądrych ludzi, którzy się bardzo poświęcają. Jeżeli jednak nie otrzymują pensji przez kilka miesięcy i wstrzymuje się szkolenie, to tak się nie da. Często chciałbym powiedzieć sobie dość, ale z drugiej strony chcę być inspiracją dla młodych ludzi. Jeżeli będziemy tylko narzekać, to żaden rodzic nie wyśle dzieci do sportu. Liczba medali na igrzyskach pokazuje, jaki mamy w kraju poziom sportowy. Bez wsparcia nie będzie jednak medali. Z Paryża - Tomasz Kalemba, Interia Sport