Gwiazdy Barcelony, PSG, Industrii Kielce, Telekomu Veszprem - największych klubów w Europie. Zawodnicy z ogromnym doświadczeniem, ale wspierani przez młodszych, którzy to doświadczenie też już mają. To Francja w męskiej piłce ręcznej, murowany kandydat do złota na każdej imprezie. Teraz zaś imprezie podwójnie szczególnej, bo nie dość, że przed swoimi kibicami, to jeszcze pożegnalnej dla legendy światowego szczypiorniaka, jednego z najlepszych zawodników w historii - Nikoli Karabaticia. "Trójkolorowi" zaś jak nikt posiedli umiejętność turniejowego grania w igrzyskach. Jedynie w Rio de Janeiro przegrali finał z Danią, która wcześniej do niego szczęśliwie awansowała, wygrywając dogrywkę z Polską. W Pekinie, Londynie czy Tokio byli zaś najlepsi. Zawsze z Karabaticiem, który karierę, w wieku 40 lat, chciałby zakończyć z piątym olimpijskim medalem. Najlepiej zaś - czwartym złotym. Na razie Francuzi zawodzą jednak na całej linii, jeśli czegoś nie zmienią, mogą mieć problem z wyjściem z grupy, co byłoby wielką sensacją. Zapewne największą w tym wieku. Nic więc dziwnego, że L'Equipe pyta już, "gdzie się podziali mistrzowie Europy oraz igrzysk"? Francja w ciężkim szoku, druga zaskakująca porażka. I jak tu bronić olimpijskiego złota? W sobotę mistrzowie Europy zostali przez Duńczyków znokautowani - wynik 37:29 w rewanżu za finał turnieju w Niemczech mówi o tym dobitnie. Simon Pytlick i Mathias Gidsel w drugiej połowie zdobyli tyle samo bramek, co cała ekipa Francji, 12. A łącznie po 11 razy pokonywali bramkarzy rywali, do ego wspierał ich Mikkel Hansen, dla którego - jak dla Karabaticia - to również ostatnia impreza w karierze. Odrodzenie miało przyjść w starciu z Norwegią - drużyną solidną, ale jednak w żadnym stopniu nieporównywalną z Francją. Choć akurat z "Trójkolorowymi" grać potrafią, ograli ich w grupie na ostatnich igrzyskach w Tokio. Tyle że wtedy było to starcie z niewielkim znaczeniem dla zespołu braci Karabaticiów, w piątej kolejce, gdy zapewnili już sobie pierwsze miejsce. Dziś zaś od początku wielcy mistrzowie sprawiali wrażenie, jakby pierwszy raz spotkali się na boisku. Nie mieli w swoich szeregach zawodnika, który ciągnąłby zespół w ofensywie, dopiero pod koniec pierwszej połowy kimś takim stał się Dika Mem. Tyle że wtedy było już właściwie po sprawie. Norwegia zdobyła w początkowej fazie pięć bramek z rzędu, odskoczyła na 6:2. "Katowała" Francuzów kontrami, wykorzystywała błędy rywali. W 26. minucie jej przewaga wynosiła już siedem trafień (15:8), zapowiadało się na drugi pogrom. Pudłowali Nedim Remili i Melvyn Richardson, cieniem samego siebie był Elohim Prandi. A Norwegia, choć nie grała nic szczególnego, a w drugiej połowie dostosowywała się do poziomu Francuzów, i tak kontrolowała wydarzenia. Dobrze bronił Kristian Sæverås, skuteczny z karnych i ze skrzydła był Alexandre Blonz. A choć na początku drugiej połowy mistrzowie Europy zdobyli dwie bramki z rzędu, doskoczyli na 13:16, to później ani razu nie nawiązali kontaktu. W tej grupie Dania i Norwegia mają komplet punktów, Egipt i Węgry wygrały po jednym spotkaniu. Mistrz Afryki jest nieobliczalny, w środę stanie jako kolejny przeciwko Francji. I jeśli też wygra, pierwszy raz w XXI wieku, postawi gospodarzy igrzysk w arcytrudnej sytuacji. A ostatni raz przegrali dwa kolejne mecze na turnieju olimpijskim 28 lat temu, w Atlancie.