Vivianne Robinson jest najbardziej kolorowym "ptakiem" spośród wszystkich, których od wtorku widuję na ulicach Paryża. I z dużą dozą prawdopodobieństwa być może już do końca igrzysk nie spotkam nikogo, kto zbliży się do przesympatycznej Kalifornijki. Nie tylko ze względu na niepodrabialny wygląd, ale również z uwagi na romantyczną historię w coraz bardziej skomercjalizowanym sporcie. Od przypinek do miłości do igrzysk. Vivianne Robinson zachwyca w Paryżu - Skąd jesteś? Z Polski? Wow, wspaniale. Sportowiec? - dociekała pani Robinson, widząc powiewającą na mojej szyi akredytację, a ja nie mogłem się napatrzeć, widząc od stóp do głów stylowo ubraną starszą panią, której strój miał jeden motyw przewodni - oczywiście igrzyska. - Kochany, to moja kolejna olimpiada, na której jestem i przyglądam się z bardzo bliska - promieniała pani Vivianne, a uśmiech nie schodził z jej twarzy. Szybko dowiedziałem się, że wszystko zaczęło się w 1984 roku, gdy gospodarzem najważniejszej imprezy czterolecia było Los Angeles. A więc miasto, z którego pochodzi Robinson. Bakcyla połknęła za sprawą swojej mamy, która dokładnie 40 lat temu pełniła rolę wolontariuszki. Wówczas 26-letnia moja rozmówczyni pragnęła, by móc z wysokości trybun śledzić popisy najlepszych na świecie sportowców, ale nie było ją stać, aby zakupić choćby jeden bilet. Znalazła jednak substytut, którym za sprawą jej mamy okazały się być tzw. piny, czyli przypinki, będące jednym z symboli igrzysk. Mnóstwo sportowców, ale także dziennikarze, wymienia się z kolegami po fachu z całego świata, a niektórzy są w stanie zebrać bardzo oryginalną kolekcję. 66-latka wówczas nie mogła jeszcze przypuszczać, że zgromadzi tak niesamowity "klaser", iż dzisiaj potrzebne jest jej dedykowane, specjalne pomieszczenie w domu, aby móc pomieścić wszystkie od lat zbierane skarby. - Licząc Los Angeles, to są moje siódme igrzyska. Gościłam kolejno w Atlancie w 1996 roku, w Sydney w 2000 roku, w Atenach w 2004 roku, w Londynie w 2012 roku, w Rio de Janeiro w 2016 roku i teraz w Paryżu. Żałuję nieobecności w Tokio przed trzema laty, ale wówczas na wyprawę do Japonii nie pozwolił mi stan zdrowia - powiedziała mieszkanka Santa Monica. Aby móc wybrać się do Paryża, pani Robinson musiała się mocno natrudzić, ale czego się nie robi, aby kontynuować piękną przygodę. Największym wyzwaniem każdorazowo są finanse, zwłaszcza gdy chce się tak, jak dziarska 66-latka, nie tylko brylować na ulicach miast-gospodarzy i ściągać na siebie zainteresowanie mieszkańców oraz kibiców, ale także chadzać na sportowe areny. 66-latka wydała krocie. Praca na dwa etaty, by spełniać kibicowskie marzenia - Ile kupiłam biletów? Trzydzieści osiem - roześmiała się Amerykanka. Okazuje się, że tak pokaźna pula wejściówek kosztowała ją około 10 tysięcy dolarów, czyli w przybliżeniu 40 tysięcy złotych. Vivianne nie jest majętną osobą, w związku z czym przez wiele miesięcy musi mocniej zacisnąć pasa, aby zaoszczędzić potrzebne środki. Żeby podołać wyzwaniu, pracuje na dwa etaty. Jedna aktywność zawodowa to praca w markecie spożywczym w roli asystentki, a druga własnoręcznie wykonywane oryginalne wisiorki. Kalifornijka nadmieniła, że do tej kwoty należy doliczyć jeszcze koszty pobytu w Paryżu, które w ogólnym rozrachunku także będą niemałe. Jednak mimo tych obiektywnych wyzwań, niesłabnący uśmiech pięknie korespondował z jej niespotykanym strojem. Wykonanym, a jakże, również własnoręcznie, który układa się w wyjątkowy, olimpijski pejzaż. Płaszcz, kapelusz, rozliczne flagi, emblematy olimpijskie, przypinki, a także wyjątkowe buty z flagą amerykańską na językach, a poniżej napisem USA i kółkami olimpijski - wszystko to absolutnie wyróżnia panią Vivianne. - Vivianne, wymienimy się przypinkami? - zagaiłem na koniec. - No pewnie, jeszcze nie mam takiej z Polski. A teraz ty wybieraj, jaką chcesz - odparła. Zachęcony zdecydowałem się na najbardziej aktualnego, amerykańskiego "pina", czyli przypinkę reprezentacji Stanów Zjednoczonych z tego roku. Artur Gac, Paryż