"Lotnicy" w finale wystąpią pierwszy raz od 13 lat, a na Puchar Stanleya czekają jeszcze dłużej, bo ostatni raz zdobyli go w 1975 roku. Rywalem zespołu z Filadelfii będzie drużyna Chicago Blackhawks, która w czterech meczach poradziła sobie z San Jose Sharks. Pierwsze spotkanie w sobotę w United Center, drugie w poniedziałek, również w "Wietrznym Mieście". Flyers w tym sezonie pokazali charakter. Do play off zakwalifikowali się przecież dzięki zwycięstwu po rzutach karnych w ostatnim meczu sezonu zasadniczego. W pierwszej rundzie pokonali New Jersey Devils 4-1, a potem potrafili odrobić straty w pojedynku z Boston Bruins, w którym przegrywali już 0-3. Zostali tym samym pierwszą drużyną od 35 lat, która potrafiła dokonać takiego wyczynu. - Jesteśmy cztery zwycięstwa od naszego celu - powiedział Chris Pronger, obrońca "Lotników". - Nie ułatwiliśmy sobie tej drogi, powrót od stanu 0-3 z Bruins, a wcześniej karne, żeby w ogóle wystąpić w play off. Teraz natomiast jesteśmy w finale Pucharu Stanleya - dodał. - Było pod górkę. Nie poddaliśmy się jednak nawet, gdy przegrywaliśmy 0-3. Podróż się jeszcze nie skończyła. Mam nadzieję, że zakończenie będzie jak z bajki o Kopciuszku - stwierdził Mike Richards, kapitan zespołu z Filadelfii. Spotkanie lepiej rozpoczęli goście. Już w 59 sekundzie prowadzenie dał im Brian Gionta. To były jednak miłe złego początki. Jeszcze w pierwszej tercji wyrównującą bramkę zdobył Richards i to w momencie, gdy jego zespół grał w osłabieniu, bo na ławce kar siedział Kimmo Timonen. W drugiej części gry "Lotnicy" zdobyli kolejne dwie bramki i to w odstępie niespełna półtorej minuty. Jaroslava Halaka pokonali Arron Asham i Jeff Carter. W 47 minucie kontaktowym golem nadzieje w serca Canadiens wlał Scott Gomez, ale gospodarze nie dali sobie wydrzeć zwycięstwa. Ich awans do wielkiego finału strzałem do pustej bramki przypieczętował w końcówce Carter.