19 września bydgoska Polonia podejmowała na stadionie przy Sportowej 2 Kolejarza Opole w ramach ostatniej ligowej kolejki. Stawka spotkania była naprawdę wysoka - Gryfy musiały zwyciężyć, by w końcowej klasyfikacji znaleźć się nad Stalą Gorzów i zdobyć tytuł drużynowego mistrza Polski. Czuć było ogromną presję. Bydgoszczanie mieli już co prawda na koncie ligowe złoto, ale mistrzowska drużyna z 1956 roku startowała pod nazwą "Gwardia". Teraz nadeszła wiekopomna szansa na pierwszy czempionat w historii Polonii. Nic dziwnego, że na trybunach znalazł się wówczas nadkomplet publiczności. Każdy chciał zobaczyć lokalnych ulubieńców wywalczających tytuł najlepszej drużyny w kraju. Niestety, pogoda nie sprzyjała sportowej rywalizacji. 2 godziny przed planowanym rozpoczęciem zawodów nad miastem przeszła ulewa. Żużlowe tory są bardzo wrażliwe na opady deszczu. Nawierzchnia przesiąknięta wodą staje się śliska, błotnista i niebezpieczna. Pogoda do dziś jest największym rywalem speedwaya. Nawet w XXI wieku jej psikusy torpedują wiele zawodów. Co prawda wdraża się sposób zakrywania toru specjalnymi płachtami materiału, jednak nie każda drużyna ma dostęp do homologowanych plandek. Swoją drogą nawet one nie zapewniają pełnej ochrony owalu. Jedynym wyjątkiem jest toruńska Motoarena imienia Mariana Rosego. Stadionowy dach został tam skonstruowany w na tyle sprytny sposób, że zasłania nie tylko trybuny, ale i pewną część toru. Kapitan bydgoskiej drużyny, Henryk Gluecklich znalazł jednak sposób na rozwiązanie odwiecznego problemu. Gdy jego koledzy wciąż pomagali służbie technicznej, on sam przypomniał sobie o stojącej w parku maszyn cysternie z paliwem. W mgnieniu oka na tor rozpoczęto wylewanie łatwopalnej substancji. Kibice, poinformowani spikera o nowatorskiej metodzie suszenia z początku uważali ją za żart sprawozdawcy mający na celu rozładować napiętą atmosferę na trybunach. Kiedy jednak z głośników coraz ostrzej apelowano o zgaszenie papierosów, a wiatr zaczął nieść w ich stronę charakterystyczną woń paliwa, szybko zrozumiano, że sprawę należy traktować śmiertelnie poważnie. Niestety, klubowe zapasy paliwa nie wystarczyły do polania całej długości i szerokości toru. Znów sprawy w swoje ręce musiał wziąć Gluecklich. Udał się on do przebywającego na trybunach naczelnika miejscowego lotniska i poprosił o wsparcie. Miłość do sportu zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem. Po kilkudziesięciu minutach na stadion nadjechały dwie cysterny pełne paliwa lotniczego. Ich zawartość błyskawicznie wylano na tor. Wiatr wiał na południe, w stronę pierwszego łuku. Kibice zajmujący miejsca w tamtym sektorze szybko opuścili swe ławki. Zawodnicy skryli się w oddali, a sam Gluecklich zwinał w kulkę kartkę papieru, podpalił i rzucił ją na tor. Kilkusetmetrowy owal stanął w płomieniach. Przypominał ognisty pierścień znany z występów cyrkowych. Zniszczeniu uległy bandy oraz część stadionowej infrastruktury. Topiły się ortalionowe kurtki kibiców. Cel został jednak osiągnięty. Kiedy ogień ugasł, tor nadawał się do jazdy. Bydgoszczanie zwyciężyli opolan 45:33. W mieście zapanowała euforia. Do dziś kolejne pokolenia bydgoszczan przekazują sobie wspomnienie 19 września 1971 roku - nie tylko jako daty pierwszego złota Polonii, ale tak niesamowitej "kosmetyki" toru. Trudno jednak spodziewać się, by w dzisiejszych czasach ktoś wziął przykład z bydgoszczan, gdy pogoda storpeduje nawierzchnię w dniu ważnych zawodów. - Nie sądzę, by dziś wpadł ktoś na podobny pomysł. Albo inaczej, wpaść na taki pomysł można, tylko kto by za to później zapłacił - stwierdził w swojej autobiografii pod tytułem "Pół wieku na czarno" ówczesny żużlowiec, a dziś trener Marek Cieślak. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź!