- Przykro mi z powodu Isnera, ale ktoś musiał wygrać. Jestem wyczerpany, nie mam nawet siły się cieszyć - mówił beznamiętnym głosem przepytywany na gorąco Kevin Anderson. Sensacyjny pogromca Rogera Federera powtórzył wynik z zeszłorocznego US Open, ale najdłuższy mecz w karierze wyssał z niego wszystkie siły. Zresztą w końcówce blisko 7-godzinnego pojedynku na wyniszczenie obaj słaniali się na nogach. Dla Andersona było to kompletnie nowe doświadczenie, Isner przerabiał już coś podobnego, choć nie na taką skalę. W 1. rundzie Wimbledonu w 2010 roku John Isner walczył z Nicolasem Mahutem przez 11 godzin i 5 minut, a spotkanie było w sumie rozgrywane przez trzy dni. Amerykanin wygrał 6:4, 3:6, 6:7 (7-9), 7:6 (7-3), 70:68. To wynik niepobity do dziś, a może nie uda się go poprawić już nigdy, biorąc pod uwagę coraz mocniejsze głosy domagające się wprowadzenia na Wimbledonie tie-breaka w piątym secie. W spektakularnym pojedynku dwumetrowców (Anderson - 203 cm, Isner - 208 cm) tie-breaki były w trzech pierwszych setach. O losach czwartego zadecydowały dwa breaki na rzecz tenisisty z RPA. To była nowość. Przez cały turniej Isner nie został przełamany ani razu. W piątek - aż czterokrotnie. Rozgrywający drugą pięciosetówkę z rzędu Anderson wyglądał lepiej fizycznie i w piątym secie cały czas wywierał presję na rywalu. Miał jednego breakpointa na 8:7 i dwa z rzędu na 18:17. Isner opierał się jednak aż do 49. gema. Na korcie centralnym była owacja na stojąco, ale zabrakło radości zwycięzcy, któremu przed finałem po prostu było szkoda na nią sił. - W szóstym meczu na wielkim szlemie grasz sześć godzin... Może to jakiś znak dla organizatorów, że trzeba coś już zmienić - zaapelował wycieńczony Kevin Anderson, który czeka na Rafaela Nadala bądź Novaka Djokovicia.