Jest pierwszym w historii Polakiem, który zdobył Puchar Świata w łyżwiarstwie szybkim. Nie lubi jednak, kiedy wymaga się od niego medali i triumfów. Zawsze wtedy przypomina, że przecież tak naprawdę jest amatorem i aby spokojnie potrenować, musi wziąć wolne w pracy i jechać... do Niemiec. Nie przeszkadza mu to jednak w odnoszeniu znakomitych wyników. W ostatnich zawodach Pucharu Świata rozgrywanych w grudniu w Berlinie zajął na swoim koronnym dystansie 1500 m drugie miejsce, przegrywając o 0,03 s z Amerykaninem Joey’em Mantią. Od tego czasu startował tylko w wielobojowych mistrzostwach Europy, ale jak podkreśla to żaden problem. - Mamy starty kontrolne, których wyniki trzeba analizować pod kątem tego, jaki był trening, co możemy zrobić i czy jest dobrze. Bazujemy na tym i to wystarczy. Przed początkiem sezonu i Pucharem Świata też przecież nie startowaliśmy w żadnych zawodach, ja nawet nie brałem udziału w kwalifikacjach do kadry. Nie było problemem wyjść na PŚ z marszu - mówił niedawno w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". INTERIA. PL: Poradzi pan sobie z presją? Zbigniew Bródka (zdobywca Pucharu Świata w łyżwiarstwie szybkim na dystansie 1500 m): - Konkurencja jest ogromna. Praktycznie na każdym dystansie jest po dziesięciu zawodników, którzy będą się liczyć na igrzyskach. Ze spokojem podchodzę do tego całego zgiełku. Staram się nie stresować. W Soczi startować będę na 1000, 1500 m i w drużynie. Liczę, że na którymś z tych dystansów uda się odnieść sukces. Stres jest większy niż cztery lata temu, kiedy jechał pan do Vancouver? - Zupełnie inny. Teraz oczekiwania wobec mnie są bardzo duże, a to zobowiązuje. Ale nie jest tak, że cały czas myślę o starcie w Soczi bo chyba bym zwariował. Kiedy jednak za dużo zaczyna się mówić o naszych medalowych szansach, to zawsze przypominam, że przecież nie mamy, gdzie trenować. W Polsce nie ma ani jednego krytego toru. I tak jesteśmy ewenementem na skalę światową. Żaden inny kraj nie ma tak silnej reprezentacji męskiej i żeńskiej, nie mając warunków do trenowania. Po części sami jesteście sobie winni. Od dwóch lat znakomicie spisujecie się w Pucharze Świata, a panie już od igrzysk w Vancouver należą do czołówki. - No tak, gdybyśmy mieli lokaty poza dziesiątką, to nie wysyłalibyśmy takich deklaracji walki o medale. To byłoby nierealne. Nasza dyscyplina jest przewidywalna, nie można w ciągu sezonu znikąd wskoczyć na podium. Największe szanse ma pan na 1500 m. - Tak, jestem zdobywcą Pucharu Świata za ubiegły sezon. Dobrze czuję się na tym dystansie, ale reszta stawki będzie naprawdę mocna, więc nie jest tak, że jestem murowanym faworytem do złota. Marzymy też o medalu w drużynie, bo ekipę mamy bardzo silną. Są podstawy, aby marzyć o laurach w zbliżających się igrzyskach. Jako jeden z nielicznych sportowców miał pan okazję być już w Soczi. Jak wrażenia? - Jak najbardziej pozytywne. W ubiegłym roku wywalczyliśmy tam brązowy medal w drużynie podczas mistrzostw świata na dystansach. Indywidualnie byłem piąty i szósty. Nie mam nic przeciwko powtórzeniu tego osiągnięcia. W piątek miała miejsce ostatnia uroczystość przed wylotem do Rosji. Odebraliście nominacje olimpijskie. - Przyjechaliśmy do Warszawy silną ekipą. Razem ze mną była żona z córką, rodzice i komendant mojej jednostki straży pożarnej. Czego życzyli szefowie? - Oczywiście szybkiego lodu. Nie byli wkurzeni, że nie będzie mnie w pracy przez kilkanaście dni. Oni traktują to jako wyróżnienie, a ja walczę o jak najlepszy rezultat i dla Polski i dla Państwowej Straży Pożarnej.