Jakub Żelepień, Interia: Po co panu prezesura? Filip Kenig, kandydat na prezesa PZKosz: Na pewno nie po to, żeby kolekcjonować ordery i tytuły. Chcę zmieniać PZKosz i działać na rzecz polskiej koszykówki. Fotel prezesa to najlepsze ku temu miejsce. Co nie działa w polskiej koszykówce? Bo skoro chce pan ją zmieniać, to zakładam, że coś pańskim zdaniem nie działa. No tak, gdyby wszystko działało, nie startowałbym w wyborach. Widzę, że są problemy i uważam, że jestem odpowiednią osobą, aby zacząć je rozwiązywać. No to konkretnie. Co "leży" w polskiej koszykówce? Leży masowość. Bardzo mało dzieci uprawia koszykówkę, na przykład w kategorii U-19 dziewczynek mamy 30 drużyn w skali całego kraju. To jest tragedia. W większych miastach są prywatne akademie, ale ich działanie nie jest skoordynowane ze związkiem, przez co wychowujemy bardzo mało koszykarzy i koszykarek. PZKosz tworzy dziś więcej barier, niż daje możliwości. Nie mając dołu piramidy, nigdy nie stworzymy klienta na produkt, jakim jest koszykówka. Najlepszymi odbiorcami tej dyscypliny są bowiem ci, którzy uprawiali ją choćby amatorsko. Nie ma pan wrażenia, że chce zawracać kijem Wisłę? Nad polskim sportem bardzo mocno unosi się duch działaczowski rodem z lat 90., pańska chęć gwałtownych zmian wcale nie musi się spodobać. To prawda, działaczowski klimat, jak pan to ujął, jest obecny, ale z drugiej strony w ostatnim czasie trafiło do koszykówki trochę młodych ludzi. Mają otwarte głowy, chcą się dokształcać i rozwijać. Zapotrzebowanie na zmiany jest, tego jestem pewien. Trzeba się tylko trochę postarać. Zapowiada pan, w razie zwycięstwa w wyborach, uniezależnienie ligi od związku. Koszykarska ekstraklasa miałaby być według pańskiej wizji osobnym tworem. PZKosz przestałby być jej właścicielem. Trzeba sobie zadać pytanie, co jest lepsze dla ligi i dla związku. Czy związek ma jakieś korzyści z tego, że zarządza ligą, która kuleje, czy lepiej byłoby jednak oddać stery profesjonalnym, dobrze działającym klubom, które tworzą atrakcyjny produkt dla kibica. Czy to jest do zrobienia? Wydaje mi się, że tak, zresztą postulują to same kluby. Jestem zwolennikiem tego pomysłu i będę starał się wcielić go w życie, chyba że zarząd go zablokuje. W gestii PZKosz pozostawiłbym natomiast takie sprawy, jak decydowanie w sprawie zawodników z polskim paszportem. Słyszałem, że dzieli pan swój czas pomiędzy Polskę i Hiszpanię, pomieszkując tu i tam. Jak rozumiem - ewentualne zwycięstwo w wyborach oznaczałoby, że wróciłby pan na stałe do Polski? Tak, musiałbym być w Polsce zdecydowanie więcej niż teraz. Siedziba związku mieści się w Warszawie i to właśnie w tym mieście zamieszkałbym. Jestem gotowy na to poświęcenie, pomimo tego, że wywróci to do góry nogami relacje rodzinne i biznesowe. Miałem tego świadomość od samego początku. Wiem, co robię. Buduje pan już swoją koalicję w PZKosz? To normalne, że gdy wygrywa się wybory, trzeba mieć zarząd, który będzie pomagał w przeprowadzaniu zmian. Ja takie rozmowy już prowadzę, chcę się jak najlepiej przygotować. Nie jest jednak tak, że kontaktuję się wyłącznie z osobami, które mi przytakują. Proponuję współpracę tym, którzy niekoniecznie się ze mną zgadzają, takim, z którymi mogę prowadzić ciekawe dyskusje o koszykówce. Uważam, że w PZKosz trzeba przywrócić demokrację i niezależność. Zarząd nie może być maszynką do głosowania pod dyktando prezesa, jak miało to miejsce w ostatnim czasie. To pstryczek w nos poprzednika? Nie, nie o to chodzi. Mój poprzednik, prezes Piesiewicz, ma silny charakter i forsuje swoje pomysły. Ja jestem po prostu inny, bardziej koncyliacyjny. Wolę wysłuchać głosów z różnych środowisk, przeanalizować wszystkie możliwe rozwiązania. Jak pan ocenia pracę prezesa Piesiewicza w PZKosz? Źle. Jego zwolennicy podkreślają, że w koszykówce pojawiło się dzięki niemu dużo pieniędzy, ale problem polega na tym, że ich nie widać. Dyscyplina nie rozwinęła się, środki nie zostały wykorzystane. Radosław Piesiewicz przejechał się po koszykówce jak walec i skłócił środowisko. Wystarczy wspomnieć chociażby sprawy z Marcinem Gortatem czy Adamem Waczyńskim. Uważa pan za biznesowo słuszne mocne wiązanie się ze spółkami Skarbu Państwa? To nie jest ani czarne, ani białe. Związek musi korzystać z programów ministerialnych, te pieniądze są mu bardzo potrzebne. Co do środków ze spółek Skarbu Państwa - skoro już są, głupotą ze strony zarządu byłaby rezygnacja z nich. To, co musi się jednak zmienić, to transparentność. Chcę, aby wszystko było jasne i przejrzyste. W takiej sytuacji można nawet myśleć o zwiększeniu wpływów z tego tytułu. Mam mnóstwo marketingowych pomysłów, które chciałbym przedstawić spółkom. A co z pieniędzmi prywatnymi? Ten sektor jest dziś zupełnie zaniedbany, a uważam, że niesłusznie. Są dwie możliwości: albo znajdziemy fanatyka koszykówki, który będzie chciał pomóc związkowi, albo zaproponujemy coś ciekawego firmie, która będzie liczyła na zwrot z konkretnej inwestycji. Dziś koszykówka - w formie, w której działa w Polsce - nie jest jednak atrakcyjnym miejscem dla takich przedsiębiorstw. Zamierzam przestawić dyscyplinę na odpowiednie tory i przyciągnąć do niej prywatnych sponsorów. To uniezależniłoby PZKosz od rozgrywek politycznych. Kto zasiądzie u pana w hipotetycznym zarządzie? Na pewno chcę, żeby znalazły się w nim osoby wskazane przez największe związki okręgowe. To ważne, aby wsłuchiwać się w głos z terenu. Oprócz tego chcę mieć na pokładzie specjalistów z dziedzin, w których PZKosz kuleje. Mam na myśli marketing, zarządzanie finansami, komunikację i tak dalej. Widziałbym w zarządzie również Grzegorza Bachańskiego w charakterze osoby odpowiedzialnej za relacje z FIBA i organizację mistrzostw Europy. Ma w tym duże doświadczenie i odpowiednie kompetencje. A Marcin Gortat? Łączą go z panem serdeczne relacje. Gdy zostanę prezesem, na pewno relacje Marcina ze związkiem znacznie się poprawią. Mam nadzieję, że zasypię podziały, które w ostatnich latach powstały w polskiej koszykówce. Nie zamierzam natomiast proponować Marcina Gortata jako członka zarządu. On sam również nie ma takich ambicji. Chcę tylko tego, aby był traktowany jako legenda polskiego basketu, bo na takie miano zasługuje. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia