Sebastian Staszewski, Interia: - Wielokrotnie spotykał pan Diego Armando Maradonę, ale do historii przeszedł mecz z 1990 roku, czyli finał mundialu. Broniąca tytułu mistrzów świata Argentyna zmierzyła się z Republiką Federalną Niemiec i po dramatycznej rywalizacji przegrała 0:1. Pan był wtedy jednym z dwóch sędziów liniowych. Michał Listkiewicz: - Był to mój najważniejszy mecz w życiu i pewnie jeden z najważniejszych w życiu Maradony. Napięcie w tym spotkaniu było ogromne, o wszystkim zdecydował kontrowersyjny rzut karny. Po finale nerwy były jeszcze większe. Cała drużyna Argentyny rzuciła się na nas z pretensjami. Diego, jako kapitan, też bardzo się rzucał. Argentyńczycy do dziś nie pogodzili się zresztą z tamtą z porażką i podyktowaną przeciwko nim jedenastką. Ja na szczęście byłem wtedy po drugiej stronie boiska... Generalnie uważam, że Argentyna była najlepszą drużyną tamtego turnieju i to oni zasłużyli na mistrzostwo. W roku 1990 spotkaliście się już w półfinale, w którym Argentyna po rzutach karnych pokonała Italię. - Diego strzelił wtedy ostatni rzut karny dla Argentyny, później przestrzelił Włoch i Argentyńczycy mieli finał. To była wielka przyjemność przebywać na boisku w tym samym czasie, co największy piłkarz w historii futbolu, bo za takiego go uważałem i uważam. W mojej długiej karierze sędziowskiej spotkałem tylko dwóch zawodników, których grą tak się zachwycałem, że zapominałem o obowiązkach arbitra. Byli to Mirek Okoński i właśnie Maradona. Warto było przeżyć całą karierę, aby posędziować mu w tych dwóch spotkaniach... Trudno sędziowało się Maradonie? - Wie pan, on nigdy nie faulował. To był zawodnik, który bardzo szanował rywali. Mógł podskoczyć, gestykulować, coś krzyknąć, ale nie pozwalał sobie na faule, które mógłby zagrozić zdrowiu jego przeciwników. Podejrzewam, że wynikało to z jego własnych doświadczeń, bo przecież wiele drużyn szykowało taktykę opartą właśnie na faulowaniu Diego. Jednocześnie Maradona miał status gwiazdy i świetnie o tym wiedział. Wykorzystywał to zresztą wielokrotnie. Ale nie w sposób perfidny, wredny, tylko momentami... dziecinny. Zapamiętałem go właśnie jako duże dziecko. Co pan przez to rozumie? - Po faulu czy nieudanym strzale można było odnieść wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Nawet w wieku bardzo dojrzałym zachowywał się w taki właśnie sposób. Budziło to jednak dużą sympatię. Maradona był nie tylko wielkim piłkarzem, ale także... wielkim oszustem. W 1986 roku strzelił Anglii bramkę ręką. Ten gol został zapamiętany przez historię jako "Ręka Boga". - Tu swoją rolę odegrała ta sympatia do Diego. Inny piłkarz byłby wyklęty na lata, a Diego? Diego to Diego, wybaczono mu. To było oszustwo, ale wszyscy pamiętają jego największe mecze, a "Ręka Boga" jest jakby przy okazji. Ważniejszy jest na przykład jego niesamowity rajd z tego samego meczu. Do końca świata powinni pokazywać go adeptom futbolu w różnych akademiach. W 2010 roku miał pan spotkanie z Maradoną-trenerem. W tym zawodzie Argentyńczyk nie osiągnął jednak wielkich sukcesów. - Widziałem kilkukrotnie jak przygotowywał się do meczów. To była dla niego świętość, najważniejszy moment tygodnia. Nigdy nie zapomnę, jak był trenerem reprezentacji Argentyny na mundialu w RPA. Pracowałem wtedy dla FIFA, obserwowałem go z bliska. Wychodził na rozgrzewkę, robił sztuczki nieosiągalne dla jego podopiecznych i widownia szalała. Był dla kibiców największą gwiazdą. Później biegł do szatni, brał prysznic, zakładał swój elegancki garnitur i wracał na boisko, aby błyszczeć, ale już jako selekcjoner. Rozmawialiście przy tamtej okazji o meczu sprzed 20 lat? - Jasne. Pokazałem mu nawet zdjęcie sprzed finału mistrzostw. Skrzywił się tylko i powiedział, że to nie fair. Bo ja od tego czasu postarzałem się o 5 kilogramów, a on o 50! Taki to był żartowniś... Czuje pan duży smutek? - Ogromny. Pamiętam jak leczył się na Kubie, wydawało się, że to koniec, a jednak z tego wyszedł. Teraz miało być podobnie, miały być spokojne wody, ale nie udało się. Futbol światowy jest od dzisiaj dużo uboższy. Rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia