Z punktu widzenia przeciętnego europejskiego sympatyka sportu, nieprzyzwyczajonego do śledzenia różnych rozgrywek amerykańskich, proces draftu może wydawać się mocno egzotyczny, a czasem i skomplikowany. To, co jednak należy bez wątpienia wiedzieć o tym systemie wyboru nowych graczy, to fakt, że może on zdecydowanie wpłynąć na to, czy jakaś drużyna odbije się od dna i zacznie walczyć o wyższe cele. System draftowy w NBA (w którym przewidziane są dwie rundy wybierania zawodników) na swój sposób premiuje bowiem te słabsze ekipy - pierwszych 14 miejsce trafia w udziale po specjalnej loterii ekipom, które nie zakwalifikowały się w ostatnich rozgrywkach do play-offów. Co więcej im gorzej im szło, tym mają większą szansę na lepszy pick - a ten i tak zawsze może stać się np. częścią większej wymiany. Niektóre franczyzy wykorzystały swoją szansę na przestrzeni dziejów wyśmienicie - włączyły w swoje struktury zawodników, którzy stali się potem prawdziwymi legendami. Inne w spektakularny sposób zaliczały klapę, decydując się na graczy, którym daleko było nie tylko od wielkich sukcesów, ale i nawet do zwyczajnego wybicia się ponad przeciętną. Poniższe wybory to tylko ułamek różnych ciekawych draftowych historii - ale każdy z nich ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. W tym tekście skupmy się na tzw. bustach - czyli niewypałach. Tych nazbierało się przez 75 lat istnienia NBA całkiem sporo - co więcej nawet wcześniej można mówić o dosyć marnych decyzjach, bo jeszcze za czasów protoplastki NBA, czyli BAA, dla niektórych marzenia zdecydowanie rozminęły się z rzeczywistością. I tak w 1948 roku, w drugim w dziejach drafcie, nieistniejący już Providence Steamrollers wybrali jako "jedynkę" Andy’ego Tonkovicha. Niespełna 26-letni wówczas koszykarz wydawał się - dzięki swojej dotychczasowej karierze na poziomie college’u - bardzo sensownym "strzałem", ale koniec końców w nowym zespole rozegrał jedynie 17 spotkań notując raczej niezbyt imponujące statystki. Po jednym sezonie przeniósł się do innej ligi (AABL) i stopniowo przerzucał się na pracę w roli trenera. Do dziś znawcy basketu głowią się nad tym, że Tonkovich był numerem jeden, a późniejszy dwunastokrotny uczestnik Meczu Gwiazd, słynny Dolph Schayes... ledwie czwarty. Innym głośnym, nieudanym pickiem był LaRue Martin w 1972 roku - "jedynka" Portland Trail Blazers została wybrana przed Bobem McAdoo, późniejszym członkiem Koszykarskiej Galerii Sław i bez wątpienia jednym z najzdolniejszych zawodników tamtego okresu. Martin niestety rozczarował - w PTB grał do 1976 roku, kiedy to zakończył karierę, gnębiony przez różne urazy. Rok później zespół z Oregonu... zdobył jedyne w swojej historii mistrzostwo. Przyjrzyjmy się jednak dokładniej nieco nowszym przykładom - zaczynając "z wysokiego C". Sam Bowie (Portland Trail Blazers, draft NBA 1984) Nazwisko "Bowie" obecnie w zasadzie jednoznacznie kojarzy się z jednym z najwybitniejszych twórców muzyki XX i XXI wieku, ale w alternatywnym świecie równie głośno byłoby o nim w kontekście basketu. Draft 1984 roku powszechnie uważany jest za jeden z najlepszych w historii - to wówczas drużyny sięgnęły po takich graczy, jak chociażby Charles Barkley czy John Stockton, a już szczególnie interesująco wyglądała ścisła czołówka. Tam pierwsze miejsce okupował Hakeem Olajuwon, na którego zdecydowali się Houston Rockets - i trzeba powiedzieć jasno, że nie jest to specjalna kontrowersja, bo mówimy tu o postaci wybitnej. Na "dwójce" znalazł się jednak Sam Bowie. O jedno "oczko" wyżej od... Michaela Jordana. O Bowie’em mało kto dziś tak naprawdę pamięta - Jordana kojarzą oczywiście ludzie na całej planecie, nawet jeśli nie oglądali w swoim życiu ani jednego meczu NBA. Jak więc jest to możliwe, że "Boo", który krótko mówiąc zawiódł, przykuł wówczas wzrok Blazers zamiast "MJ-a"? Cała historia ma pewne logiczne wyjaśnienie - zespół z Portland rok wcześniej znalazł się w posiadaniu karty zawodniczej Clyde’a Draxlera, który od początku zapowiadał się całkiem obiecująco i notował nieustanny rozwój na parkiecie. Na boisku zajmował jednak tę samą pozycję co Jordan (shooting guard), więc Blazers zwyczajnie nie chcieli zdublowania tej funkcji - wybór padł więc na środkowego. Problem z Samem Bowie’em był jednak taki, że ten już w początkach swojej kariery był graczem, o którym mawia się, że jest "kontuzjogenny". Wysoki nawet jak na standardy NBA (216 cm), ale dosyć szczupły center miał potworne problemy ze swoimi nogami. Najwięcej dyskusji wzbudzał jednak fakt, że zataił swoje zmagania z przewlekłymi bólami przed sztabem medycznym drużyny. "Wciąż pamiętam, jak brali młoteczek, uderzali nim w moją lewą piszczel, a ja mówiłem, że nic nie czuję. A jednak to mnie bolało. Jeśli to, co zrobiłem, było kłamstwem, było czymś złym, to koniec końców, kiedy ma się bliskich, a ci mają swoje potrzeby - to każdy na moim miejscu zrobiłyby to samo" - orzekł po latach Bowie w nakręconym przez ESPN dokumencie "Going Big". Dla niego sprawa była jasna - możliwość gry w NBA dawała jego rodzinie poczucie finansowej stabilizacji. Współtwórca dokumentu, Tom Friend, w tekście opisującym pracę nad materiałem, przytacza słowa, które Bowie miał powiedzieć swojemu 12-letniemu synowi, gdy ten zaczął go wypytywać o draft ’84. "Tata grał przez 10 lat w NBA z dwiema połamanymi nogami. Każdy inny po prostu by odszedł. Tata nie jest niewypałem". Dekada. W ciągu niej "Boo" co prawda najpierw trafił do NBA All-Rookie Team (piątki najlepszych debiutantów danego sezonu), ale potem nie poszły za tym wielkie sukcesy. Ani jednego mistrzostwa. Ani jednego Meczu Gwiazd. Hall of Fame? Daleko mu było do tego. W ciągu całej kariery notował 10,9 pkt, 7,5 zb i 2,1 a na mecz. Czy jednak historia oceniła go zbyt surowo? Blisko 40 lat temu raczej od razu było widać, że Jordan to prawdziwy diament - ale czy oczekiwano, że aż tak odskoczy osiągnięciami reszcie NBA? Może gdyby "MJ" trafił do rozgrywek rok wcześnie lub później to Bowie byłby traktowany choć trochę inaczej? To pytanie pozostaje otwarte... Joe Smith (Golden State Warriors, draft NBA 1995) Wielu graczy, którzy trafili do NBA w latach 80. zdołało się załapać jeszcze ze szczytami swych karier na prawdziwą złotą erę elitarnych rozgrywek - czyli lata 90. Wówczas zainteresowanie koszykówką wyraźnie wzrastało globalnie - znamy to doskonale na przykładzie Polski, gdzie basket przez pewien moment "władał" na podwórkach przed blokami dziesiątek miast, w telewizji sporą popularnością cieszyły się programy, które prezentowały chociaż urywki z meczów zza oceanu, a w kioskach schodziły na pniu kolejne wydania takich pism, jak np. "Magic Basketball". Wówczas też doczekaliśmy się wielu naprawdę mocnych debiutów - a draft 1996 roku okazał się jednym z lepszych w historii, bo "jedynką" został w nim Allen Iverson, a w pierwszej rundzie nowe zespoły znaleźli m.in. Stephon Marbury, Ray Allen, Predrag Stojaković, Steve Nash czy w końcu Kobe Bryant (co ciekawe... "startował" z 13. lokaty). Złotymi zgłoskami mógł zapisać się również draft przeprowadzony rok wcześniej... ale z nim jest pewien problem. Gdy spojrzymy na czołową piątkę zawodników z najwyższymi numerami, to czterech z nich ma w swoim życiorysie co najmniej jeden punkt wspólny - choć raz zagrali oni w Meczu Gwiazd. W przypadku Kevina Garnetta ("piątka") jest to mało powiedziane, bo świetny niegdyś power forward w All-Star Game pojawiał się na parkiecie aż 15 razy. Pod tym względem ustępuje jedynie Kareemowi - Abdul-Jabbarowi (18 spotkań) i LeBronowi Jamesowi (17 ASG - na razie...). Garnett ma na swoim koncie też jeden mistrzowski pierścień i podobnego wyróżnienia doczekał się Rasheed Wallace ("czwórka" z 1995 r.). Numer dwa i numer trzy, czyli Antonio McDyess i Jerry Stackhouse, nigdy nie byli triumfatorami finałów, ale swoje momenty chwały również zaliczyli. A Smith? Znane amerykańskie pismo "Sports Illustrated" uznało go swego czasu za członka absolutnej czołówki draftowych niewypałów, a znamienny był opis podsumowujący jego karierę "Grał tak przeciętnie, jak przeciętne było jego nazwisko". Silny skrzydłowy, wybrany przez Golden State Warriors, w ciągu swojej przygody z NBA odnotowywał przy tym średnio 10,9 pkt, 6,4 zbiórek, 1 asystę i 0,8 bloku na występ. Podobnie jak opisywany wcześniej Bowie trafił co prawda do drużyny najlepszych debiutantów, ale potem nie mógł się pochwalić przesadnie wielkimi wyczynami. No, poza jednym. Joe Smith w ciągu swojej trwającej do 2011 roku kariery grał dla 12 różnych franczyz, co czyni go współposiadaczem rekordu w tej kwestii (wraz z Chucky’m Brownem, Jimem Jackonem i Tony’m Messenburgiem). Dla kilku ekip - 76ers, Timberwolves, Cavaliers - grał przy tym dwukrotnie w pewnych odstępach czasowych. Jak więc łatwo się domyśleć, takie częste roszady również nie sprzyjały odpowiedniemu rozwojowi. Na emeryturę przeszedł jako zawodnik Los Angeles Lakers - z tymże ostatnie trzy kampanię w NBA spędził grając coraz rzadziej, w Kalifornii notując przeciętnie 3,7 minuty na parkiecie na mecz. Czy mógł stać się jednym ze słynniejszych ludzi noszących popularne w USA nazwisko "Joe Smith"? Bez wątpienia. Czy wykorzystał swoją szansę? Niestety nie. Michael Olowokandi (Los Angeles Clippers, draft NBA 1998) Jeśli zapytać ekspertów od amerykańskiego basketu o to, jakie pierwsze nazwisko przychodzi im do głowy w kontekście największych draftowych potknięć ostatniego ćwierćwiecza, to wielu od razu odrzeknie szybko - Michael Olowokandi. Ten mający 213 cm zawodnik bez najmniejszych wątpliwości pod pewnym szczególnym względem zapisał się w annałach jako draftowa "jedynka" z 1998 roku - otóż po raz pierwszy najwyższy pick przypadł zawodnikowi urodzonemu poza USA, który nigdy - ani wcześniej, ani później - nie posiadał amerykańskiego paszportu. Co prawda już w 1978 roku do ligi jako numer jeden trafił urodzony na Bahamach Mychal Thompson, a w 1984 r. wspominany w tekście Olajuwon (rodem z Nigerii), ale obaj panowie pozyskali też obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Olowokandi z kolei był bez wątpienia Nigeryjczykiem, miał również brytyjskie dokumenty w zanadrzu, ale z USA miał tyle wspólnego, że po prostu przez pewien czasy występował na parkietach w tym kraju. Zadebiutowanie w NBA nie było jednak dla niego łatwe. Nabór graczy w czerwcu 1998 roku, a więc kilka tygodni po tym, jak najlepszy skład w historii Chicago Bulls odtańczył swój "ostatni taniec", nie był nie wiadomo jak piorunujący dla obserwatorów - tak naprawdę koszykarze, którzy okazali się potem największymi gwiazdami, otrzymali trochę dalsze numery. Co prawda w pierwszej piątce - ledwo bo ledwo, ale jednak - zmieścił się ("za plecami" Antawna Jamisona) Vince Carter, czyli geniusz od wsadów, ale potem najmocniejsze akcenty padły dopiero przy końcówce pierwszej dziesiątki - dziewiąty był Dirk Nowitzki, dziesiąty Paul Pierce. Olowokandi miał - w porównaniu z różnymi innymi latami - nieco mniejszą konkurencję do tego, by zabłysnąć w gronie innych wybieranych wówczas graczy graczy, ale niespecjalnie skorzystał z tej sposobności. Inna sprawa, że na debiut w stroju drużyny Los Angeles Clippers, która go wybrała, musiał się trochę naczekać. 1 lipca 1998 r., a więc zaledwie kilka dni po ogłoszeniu wyników draftu, rozpoczął się lockout - impas trwał ponad pół roku i dopiero w styczniu 1999 r. udało się zakończyć spór między zarządem ligi a NBPA, czyli organizacją reprezentującą interesy graczy, w kwestii wynagrodzeń sportowców. Sytuacja Olowokandiego była o tyle specyficzna, że ten - znudzony czekaniem na angaż z prawdziwego zdarzenia - postanowił wykorzystać przerwę w rozgrywkach w Stanach i podpisał kontrakt z ekipą Kinder Bolonia z Włoch. Dosłownie kilka dni po tym, jak związał się z zespołem z Emilii-Romanii, zza Atlantyku nadeszły wieści, że sezon NBA niebawem na dobre się rozpocznie. Zawodnik wystąpił więc w trzech spotkaniach ligi włoskiej i tyle samo epizodów dopisał do swojego konta w Eurolidze - problem polegał na tym, że w ogólnym rozrachunku dosyć niemrawo zaprezentował się na parkietach "Starego Kontynentu". To można jednak było zrzucić na karb różnych czynników - łącznie ze specyfiką ligi, krótkim czasem, jaki miał na przystosowanie itp. Choć brak błysku z jego strony nie umknął amerykańskim mediom, to niespełna 24-letni center koniec końców przeszedł wszelkie testy medyczne i z końcówką pierwszego miesiąca 1999 roku. był z powrotem w Kalifornii - w tej zdecydowanie gorzej dysponowanej drużynie z Los Angeles. Tamtą kampanię, skróconą w sezonie regularnym do ledwie 50 meczów, Clippers zakończyli z drugim najgorszym bilansem ligi - przy dziewięciu wygranych zanotowali aż 41 porażek i mizerniej od nich wyglądali tylko Vancouver Grizzlies (osiem zwycięstw). Michael Olowokandi zjawił się na placu gry w 45 meczach i przy średniej 28,4 min spędzonych na parkiecie odnotował m.in. średnio 8,9 pkt, 7,9 zbiórek, 0,6 asysty i 1,2 bloku. A potem musiał przejść operację kolana - pierwszą, ale niestety nie ostatnią. Kłopoty ze zdrowiem stale przewijały się przez jego dalszą karierę - również wówczas, gdy po czterech latach trafił do Minnesota Timberwolves, co ciekawe - patrząc na same jego wyniki - po dwóch relatywnie udanych sezonach w barwach LAC. Wśród "Leśnych Wilków" znów męczyły go kontuzje i - choć jego ekipa w sezonie 2003/2004 dotarła do finałów konferencji, w których uległa bardzo mocnym wówczas Lakersom - nie odniósł żadnego większego triumfu. Karierę zakończył w 2007 roku po dosyć krótkim epizodzie w Boston Celtics. Olowokandi miał na pewno dobre warunki fizyczne i za czasów uczelnianych wykazywał się naprawdę niezłym potencjałem, ale jego sportowe dzieje są zwyczajnie smutne - miał być wielką nadzieją dla chcących odbić się od dna Clippers, a stał się jednym z symboli złych wyborów w drafcie podczas "złotej ery". Kwame Brown (Washington Wizards, draft NBA 2001) XX wiek zakończył się jednym z najbardziej zapomnianych draftów w historii - zapomnianych, bo też niewiele wyborów z niego faktycznie "wystrzeliło" na sam szczyt koszykarskich osiągów. W ścisłej czołówce picków wyróżnił się jednak Kenyon Martin ("jedynka"), którego do swojego grona włączyli New Jersey Nets. Martin otarł się o tytuł Debiutanta Roku (Rookie of the Year), który ostatecznie przypadł w udziale Mike’owi Millerowi z Orlando Magic (piąty pick), ale potem miał bez wątpienia co wspominać, bo dwukrotnie dochodził do finałów ligi, grając u boku nie byle kogo, bo chociażby Jasona Kidda. Niemniej zdecydowanie więcej chociażby uczestników All-Star Game zostało wybranych w drafcie rok później - 27 czerwca 2001 roku swoje kluby znaleźli m.in. Tyson Chandler, Pau Gasol czy Joe Johnson, a z zaskakująco niskim - z dzisiejszej perspektywy - numerem wybrany został Tony Parker (był 28. - czyli ostatni w pierwszej rundzie). To mógł być nabór, jakich było wiele wcześniej i później, ale znów po latach wzrok przykuwa numer jeden, którego kariera nie rozwinęła się tak, jak oczekiwano. Kwame Brown był wielką gwiazdą licealnej koszykówki, święcącą swoje triumfy w Glynn Academy w stanie Georgia - wyróżniał się zarówno w ataku, jak i obronie, dzielił i rządził na parkiecie i miał w planach realizację wielkich marzeń związanych ze sportem. Został bez wielkich dyskusji wybrany do McDonald's All-American Game, czyli meczu gwiazd, w którym występowali zawodnicy kończący w 2001 roku liceum. Tam jego drogi skrzyżowały się m.in. z DeSaganą Diopem, wspominanym już Tysonem Chandlerem i Eddiem Curry’m, którzy w tym samym momencie co on znaleźli się w NBA. Początkowo sam Brown nie chciał szarżować i spróbować pograć na poziomie uniwersyteckim (w zespole University of Florida) nim znajdzie się w najlepszej lidze świata, ale ostatecznie podjął decyzję co do tego, by zgłosić się do draftu i od razu wkroczyć na głęboką wodę. Opłaciło mu się to, bo z miejsca stał się najatrakcyjniejszym celem wśród potencjalnych "świeżaków". No i tu po raz kolejny musi wejść wątek Michaela Jordana. "MJ" nie potrafił długo wytrzymać bez koszykówki - wcale nie tak długo po tym, jak zdobył ostatnie mistrzostwo z Bulls w 1998 roku, Jordan postanowił zostać sportowym działaczem i dołączył do zarządu Washington Wizards, mając ambicję przyczynić się do wspinaczki "Czarodziejów" na szczyt Konferencji Wschodniej. Otrzymał stanowisko dyrektora ds. operacji koszykarskich, a potem, po raz kolejny w swoim życiu, wznowił karierę. Czy młody zawodnik mógł wyobrazić sobie coś bardziej ekscytującego, niż zostać wybranym przez ekipę z legendą w zarządzie, która zresztą zaraz potem miała stanąć razem z nim, ramię w ramię, na parkiecie? Kwame Brown bez wątpienia się tym ekscytował i z wielką wiarą we własne możliwości rozpoczął swój rookie year. Ten szedł mu... czasami opornie. Zawodnik wystąpił w 57 spotkaniach sezonu regularnego (do play-offów Wizards nie dotarli) i notował przeciętnie 14,3 min na placu gry, 4,5 pkt, 3,5 zb i 0,8 a. Nie było to jakieś piorunujące wejście, ale kolejne kampanie były zdecydowanie ciekawsze w jego wykonaniu - następne dwa sezony spędzał znacznie częściej w grze (80 i 74 występy i m.in. 7,4 i 10,9 pkt na mecz), ale potem przyszedł dołek. Skonfliktowany z innymi zawodnikami i szkoleniowcem Eddiem Jordanem, Brown opuścił Waszyngton w 2005 roku i w ramach wymiany znalazł się w Los Angeles Lakers. Akurat trafił na okres pewnej posuchy u "Jeziorowców", bo między 2005 a 2008 rokiem, kiedy to grał w LAL, zespół nie zdobył żadnego mistrzostwa, mimo, że akurat w 2008 r. był blisko, przegrywając w finale z "Celtami". Choć Brown miewał długie okresy, w których legendarny Phil Jackson naprawdę na niego stawiał, to - borykający się z problemami zdrowotnymi - center jeszcze przed finałami z Celtics został oficjalnie częścią dużej wymiany z Grizzlies. W Memphis długo nie zagrzał miejsca i latem stał się wolnym agentem - potem bardzo szybko zmieniał kolejne zespoły: Pistons, Bobcats, Warriors, a w końcu i 76ers. Nie można na pewno powiedzieć, że zawsze i bezwzględnie Kwame Brown grał kiepsko - ale bez wątpienia oczekiwania co do niego były znacznie, znacznie większe. Rozdźwięk między tym, jak wyglądała jego kariera licealna, a jak ta późniejsza był naprawdę duży. Greg Oden (Portland Trail Blazers, draft NBA 2007) Najświeższa historia z tych wymienionych w niniejszym tekście to znów opowieść o środkowym, znów o pierwszym picku draftu i znów o zawodniku, który zbierał doskonałe noty przed wejściem do NBA, ale którego potem zamęczyły różne urazy. Zaczynając jednak od początku, to wszystko zaczęło się w Lawrence North High School w stanie Indiana. Tam swoją edukację szkolną kończył Greg Oden, a jego szkoła miała takie szczęście, że w tym samym czasie doczekała się aż dwóch szalenie zdolnych koszykarzy - w tamtym okresie swoje triumfy święcił bowiem również Mike Conley Jr. Obaj gracze trafili potem do college’u Ohio State i stamtąd błyskawicznie dotarli do draftu. Oden był raz za razem chwalony za swoją grę i jeszcze przed osiągnięciem dwudziestego roku życia miał na koncie sporo nagród i wyróżnień. Zapowiadał się na naprawdę sprawnego centra - i wszyscy wierzyli, że będzie w stanie rozwinąć jeszcze mocniej swoje talenty po tym, jak znajdzie się w NBA. Gdy więc rozpoczął się nabór w roku 2007, większość reflektorów była skierowana właśnie na niego. Wedle przewidywań zawodnik został pierwszym pickiem, i wyprzedził na liście naprawdę nie byle kogo, bo za jego plecami uplasował się przede wszystkim Kevin Durant (wówczas wzięty pod swoje skrzydła przez Seattle SuperSonics, niebawem zastąpionych jako franczyza przez Oklahoma City Thunder), Al Horford (wówczas Atlanta Hawks - dziś odnoszący sukcesy Celtics) i... jego dobry znajomy Mike Conley Jr. (wtedy Memphis Grizzlies, teraz Utah Jazz). Ta rozpiska naprawdę robi wrażenie, ale po raz kolejny w dziejach draftu okazało się, że nad Portland Trail Blazers, do których trafił Oden, ciążył czasem prawdziwy pech przy wyborach nowych członków drużyny. Już w zasadzie po zaledwie kilku miesiącach jego kariera poniekąd się załamała, bo we wrześniu 2007 roku podano do wiadomości publicznej, że uciążliwa kontuzja kolana wyłączy go z gry na cały jeden sezon. Gorszego wejścia do ligi nie można sobie raczej wyobrazić... W końcu po 12 miesiącach wyczekiwania koszykarz rozpoczął swój spóźniony rookie year w barwach Blazers i udało mu się pojawić w trzech czwartych spotkań sezonu regularnego (61 meczów) oraz powalczyć na parkiecie w sześciu potyczkach play-offów. Notował wówczas średnio 21,5 min na placu gry, 8,9 pkt, 7,5 zb, 0,5 asysty i 1,1 bloku na mecz. No ale historia zaczynała zataczać koło. W grudniu 2009 r. doznał kolejnego urazu kolana i zakończył swoje występy na 21 spotkaniach, po to, by wpaść w nieustający wir urazów, zabiegów i rehabilitacji. W kampaniach 2010/2011 i 2011/2012 był zupełnie niedostępny do gry dla PTB i cierpliwość w końcu im się wyczerpała - kto miał bowiem wierzyć, że nagle Oden nabierze końskiego zdrowia i stanie się MVP, którego wszyscy w Oregonie oczekiwali? Znalazł się jednak jeden zespół, który chciał mimo wszelkich przeciwności wykrzesać coś - cokolwiek - z środkowego. Było nim Miami Heat, a warto pamiętać, że w tamtych czasach niepodzielnie w ekipie z Florydy rządziła trójca Dwayne Wade - Chris Bosh - LeBron James. Heat miało obiecujący skład i widoki na mistrzostwo - w finałach ulegli jednak zdecydowanie (1-4) San Antonio Spurs. Co ciekawe w potyczkach z Teksańczykami Oden zdołał się nawet pojawić na chwilę w grze, natomiast jego wkład w wyniki MH był nikły. Propozycja przedłużenia współpracy po sezonie nie nadeszła. To, co wyróżnia karierę Odena to fakt, że... kończył ją w Chinach, a konkretnie w Jiangsu Dragons. Tam - można powiedzieć w swoim stylu - zagrał w 25 meczach, ale notował dużo lepsze liczby niż dotychczas (m.in. 13 pkt, 12,6 zb na mecz), trudno się jednak temu dziwić, bo "Państwie Środka" konkurencyjność była, co tu dużo mówić, niższa. Zwłaszcza dla kogoś, kto - jakby nie patrzeć - miał doświadczenie w NBA. Luty 2016 roku był tak naprawdę momentem ostatecznego rozbratu Grega Odena z zawodowym basketem. Niestety, tak jak wielu graczy przed nim i wielu graczy po nim, zawiódł on nadzieje, które pokładano w nim przy drafcie. Powodów, dlaczego nawet najzdolniejszym nie udaje się czasem sprostać wyzwaniom stawianym im przez NBA jest naprawdę wiele - jak widać po podanych przykładach, często przyczyną jest kiepskie zdrowie, czasem nieodpowiedni "mental" albo zwykły pech lub niedocenienie przez trenera w odpowiednim momencie. Bywali jednak i tacy gracze, którzy lądowali w NBA z dalekim numerem w drafcie, a potem wyciskali z rozgrywek wszystko to, co najlepsze. Stockton, Malone, Rodman, Bryant - oni nie zakręcili się nawet obok "jedynki", a przeszli do historii. No ale to temat na inny tekst...