Trzeci mecz finałów Konferencji Wschodniej był od początku do końca serią koszykarskich anomalii. Przede wszystkim dzięki twardości w grze i wyłączeniu z gry kolegów LeBrona, to Orlando triumfowało 99:89 (24:17, 18:24, 26:22, 31:26) obejmując w serii prowadzenie 2-1. Bardzo ważną rolę odgrywał w tym spotkaniu Polak Marcin Gortat. Numer 13 w Orlando Magic spędził na parkiecie aż 24 minuty, dobrze wywiązując się z zadań defensywnych w zastępstwie odpoczywającego za faule Howarda i dopisując do czterech zdobytych punktów (2 na 3 z gry) i 5 zbiórek, dwa zablokowane rzuty - w tym "Króla" Jamesa. Marcin nie trafił dwóch osobistych, ale za to, jak zastępował "Supermana", na pewno trener Stan van Gundy już mu przebaczył. Następny mecz we wtorek, ponownie w Orlando. To był bardzo dziwny mecz, w którym od początku wiadomo było, że można zapomnieć o finezji, a będzie bardziej liczyło się to, kto potrafi grać twardziej i ma mocniejsze łokcie. - Jak grasz z zespołem raz za razem, to zaczynamy sobie działać na nerwy, robi się atmosferka między drużynami i graczami. Nic w tym nadzwyczajnego - mówił LeBron, ale początek meczu, tak jak tego sobie życzył w przedmeczowych zapowiedziach Marcin Gortat, należał do Orlando, które punktowało przede wszystkim dzięki skuteczności Howarda i Rafera Alstona. Howard nie pograł jednak zbyt długo, bo już w szóstej minucie miał na koncie dwa przewinienia, ustępując miejsca Gortatowi, który od razu zebrał oklaski od fanów z Amway Arena, blokując rzut LeBrona Jamesa. Kibice Cleveland mogli później tylko patrzeć, jak LeBron przeżyje jeden ze swoich najgorszych rzutowo dni w playoffs - w całym meczu nie tylko nie trafił 17 z 28 oddanych rzutów, ale w ostatnich pięciu minutach spotkania "Król" nie wykorzystał czterech kluczowych rzutów osobistych. Pomimo słabej gry zespołu (West i Ilgauskas nie trafili 20 z 37 oddanych rzutów), a przede wszystkim seryjnych strat piłek (rozgrywający Cavs Mo Williams i Delonte West mieli ich aż dziewięć!), Cleveland potrafił w drugiej połowie zamienić w ciągu niespełna 120 sekund (!) wynik 29:23 dla Orlando w swoje... pięciopunktowe prowadzenie i mimo fatalnej gry zespołu przegrywać do przerwy tylko jednym punktem (45:46). Nie mając wsparcia w Hedo Turkoglu (tylko 1 na 11 trafionych rzutów z gry), Orlando postawiło na obronę i wojnę na łokcie zaczęło z każdą minutą bardziej przekonująco wygrywać. Tak naprawdę nerwowo zrobiło się, kiedy środkowy Cavs Litwin Ilgauskas chwycił Howarda za szyję, chcąc go powstrzymać przed kolejnym wsadem. "Supermanowi" puściły nerwy, chciał się zrewanżować, ale trafił w mniejszego od siebie o prawie dwie głowy Mo Williamsa, wprawiając tego ostatniego i broniącego go LeBrona w lekki szał. Skończyło się na wymianie niecenzuralnych zdań pomiędzy "Królem" i "Supermanem" plus faulem technicznym dla tego ostatniego. Od tego momentu to Magic dyktowało przebieg tego, co działo się na parkiecie. - Mówiłem, że będziemy walczyć do upadłego, że nie będziemy przejmować się sędziami czy faulami. Walczymy do końca, jak zawsze - komentował Howard, który zszedł z boiska po szóstym przewinieniu, a właściwie ewidentnym błędzie sędziów, którzy zamiast czystego bloku, odgwizdali faul przy rzucie za trzy punkty na LeBronie. James, który oprócz 41 punktów, zakończył mecz z 9 asystami i 7 zbiórkami, trafił wszystkie trzy rzuty, zmniejszając prowadzenie gospodarzy do 94:89, ale na więcej punktów nie starczyło tego wieczoru Cavaliers ani czasu ani umiejętności. Po raz kolejny Magic pokazała, jak dobrą w Amway Arena potrafią być drużyną w defensywie. Cavaliers powinni sobie przypomnieć, jak wygrywać na Florydzie - przegrali tutaj siedem z ośmiu rozegranych spotkań. Przemek Garczarczyk, USA