Ten ostatni rekord stanął jednak pod znakiem zapytania, kiedy Kobe Bryant zdobył 81 punktów przeciwko Toronto. A może Kobe pobił już wyczyn "Szczudła", tylko, że jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy? Kibice National Basketball Association na pewno na długo zapamiętają 22 stycznia 2005 roku. Niżej podpisany siedział przed telewizorem oglądając koszykarski klasyk (zwycięstwo Seattle 152:149 nad Phoenix) nie przypuszczając, że kilka godzin później mecz, o który mówiłoby się tygodniami pójdzie w zapomnienie. Na papierze, rywalizacja Toronto z Los Angeles nie zapowiadała niczego specjalnego - dwie drużyny, które dopiero szukają swojego oblicza. Raptors na początku grudnia potrafili zatrzymać Bryanta, pozwalając mu na zdobycie tylko 11 punktów. Czego specjalnego oczekiwać po takim meczu? Bryant rzucił do przerwy 26 punktów (nic niezwykłego dla koszykarza, którzy zaliczył 20 grudnia przeciwko Dallas 62 punkty w 33 minuty), Raptors objęli prowadzenie 71:53, a atmosfera w "Staples Center" przypominała stypę. "Kobe był wściekły. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, bo przestał się do nas odzywać" - powiedział po meczu Lamar Odom. Zamiast wściekać się na niemoc Lakers, Bryant zrobił to, czego od czasów Michaela Jordana nikt nie robi w NBA lepiej - wygrał mecz w pojedynkę. Od momentu 18-punktowego prowadzenia Raptors, Bryant zdobył 51 punktów, zamykając drugą połowę zdobyciem - 55 punktów! By zdać sobie sprawę z tego wyczynu trzeba przypomnieć, że wspomniane 55 punktów w jednej połowie wyrównuje najlepszy ofensywny MECZ w karierze legendarnego Kareema Abdula-Jabbara, najskuteczniejszego strzelca w historii NBA! "81 punktów to nie 100" - powiedzą fani Chamberlaina, wygodnie zapominając o choćby dwóch argumentach: 1. Tym, że Wilt w marcu 1962 roku w Hershey (Pensylwania) grał jak mężczyzna z chłopcami, mając na pozycji środkowego mniejszych od siebie o 25 cm rywali, zdobywając 100 ze 162 pkt swego zespołu). Nie mówiąc już o tym, że drużyna Filadelfii Chamberlaina dominowała od początku meczu nad przestraszonymi rywalami, a Kobe (81 ze 122 pkt Lakers) musiał ratować swój zespół przed kompromitującą porażką. 2. Nie byle jaki autorytet o nazwisku Michael Jordan wielokrotnie powtarzał, że jest nieporównywalnie trudniej dla zawodnika grającego na obwodzie choćby zbliżyć się do rekordu Chamberlaina, bo ten - jak zresztą każdy inny środkowy - nie musi tracić energii na rozgrywanie piłki, nie musi martwić się o obronę na całym boisku. Wiedział co mówi, bo nawet "Fruwający" nie potrafił przekroczyć bariery 70 punktów, potrzebując dogrywki do zaliczenia swoich rekordowych 69 punktów. A ci, którzy będą argumentować, że Kobe "miał łatwiej", bo za czasów Wilta nie było rzutów "za trzy", powinni spojrzeć na statystykę meczu - Kobe trafił zza linii 7.24 siedem razy, wykonując podczas swojego popisu - osiem mniej rzutów z gry i aż 12 mniej punktów z rzutów osobistych niż Chamberlain. Od 1989 roku miałem okazję pisać z Chicago o meczach Michaela Jordana, byłem w Cleveland, kiedy rzucił 69 punktów, obsługiwałem finały NBA, kiedy z Chicago Bulls zdobywał sześć tytułów mistrzowskich. Wszystko co widziałem w wykonaniu obu zawodników powoduje, że w dalszym ciągu jestem bardzo daleki od porównywania umiejętności Michaela do tego, co pokazuje na parkiecie Kobe. MJ ciągle jest najlepszym KOSZYKARZEM wszech czasów, ale czy zdobywanie punktów przychodziło mu równie łatwo? To, co pokazuje w tym sezonie zaledwie 27-letni Kobe Bryant (przeciętna 45,5 pkt w ostatnich dziesięciu meczach, seria meczów powyżej 50 pkt) zdaje się temu przeczyć. PGarczarczyk