Od 28 lat jest trenerem legendarnej koszykarskiej drużyny z Duke University i wielokrotnie odrzucał warte nawet dziesiątki milionów dolarów propozycje kontraktów z NBA. Aż wreszcie pojawiła się oferta, której nie mógł się oprzeć: prowadzenie zespołu na igrzyskach olimpijskich w Pekinie. My mamy małą satysfakcję, że złoto jest choćby troszkę... polskie. Kiedy pod koniec 2005 roku zgodził się pan zostać trenerem kadry koszykarzy USA, miał pan z jednej strony łatwe zadanie - do dyspozycji wszystkie gwiazdy NBA, ale jednocześnie trudne, bo porażka nie wchodziła w grę. Długo szef USA Basketball, Jerry Colangelo musiał pana namawiać? - Trochę mu to zajęło, przyznaję. Odpowiadając na pytanie - przyjęcie roli trenera ekipy koszykarskiej USA przed igrzyskami w Pekinie było wyzwaniem, bo mogłem na nim tylko przegrać. Zdobycie złotego medalu było niejako wpisane w mój kontrakt. Porażka nie wchodziła w rachubę, kibice błyskawicznie zapomnieli, że przecież były już składy wypełnione gwiazdami NBA i... przegrywały olimpiady. W Atenach mieliśmy przecież dwóch MVP ligi, Allena Iversona i Tima Duncana, był Amare Stoudemire i Dwyane Wade, młodzi Carmelo Anthony i LeBron James. Nie przeszkodziło nam to przegrać od razu pierwszego meczu w turnieju z Portortyko, chyba 20 punktami. O wszystkim tym pamiętałem przyjmując propozycję Basketball USA. Powiem inaczej - gdybyśmy w Atenach zdobyli łatwo złoty medal, pewnie bym nie chciał trenować reprezentacji na 2008 rok. Tamta porażka była dla mnie dodatkową motywacją. Pokazywał pan chłopakom przed Pekinem mecz sprzed czterech lat z Portoryko? - Chyba raz, ale na pewno wspomniałem o nim z 10 razy. Chciałem mieć pewną siebie drużynę, ale nie zbyt pewną. To spora różnica. Miał pan zapewnienie, że do pana dyspozycji będzie oddane to, co w NBA jest najlepszego... - Ale nikogo do gry w kadrze nie mogłem zmusić, bo to nie wojsko. Dla mnie strasznie ważne było, żeby koszykarze naprawdę, niech pan podkreśli to słowo, NAPRAWDĘ chcieli ze mną pracować. Bo to była praca, nie oszukujmy się. Mamy do czynienia z gwiazdami w swoim sporcie, zarabiającymi dziesiątki milionów dolarów za grę w klubach. Każda kontuzja podczas darmowej gry w kadrze, lub cokolwiek, stawiało pod znakiem zapytania ich dalszą karierę w lidze. Uprzedzam pytanie - mieliśmy ubezpieczenia, ale jak się przyjrzeć, to każdy z tych, których miałem w Pekinie już dawno zarobił tyle pieniędzy, że ich nigdy nie wyda. To ludzie, sportowcy, którzy chcą mieć swoje miejsce w historii. Czy to zdobywając mistrzostwo NBA, czy złoty medal olimpijski. Oni oczywiście ciągle grają dla pieniędzy, ale pieniądze już dawno przestały być dla nich główną motywacja. W pana pierwszej głównej próbie, na mistrzostwach świata w 2006 roku w Japonii przegraliście z Grecją, która na dodatek została ośmieszona w finale przez Hiszpanów. Do olimpiady zostały wtedy dwa lata... - Nic lepszego nie mogło nam się zdarzyć. Nawet nie będę próbował zasłaniać się faktem, że w kadrze nie miałem jednego czy drugiego zawodnika, którego miałem teraz w Pekinie. Byliśmy gorsi, Grecy wyciągnęli wszystkie nasze braki - także w przygotowaniu psychicznym, w rywalizowaniu z drużynami lepiej czującymi się w europejskim stylu gry. Dyskutowaliśmy z sędziami, jeden patrzył na drugiego, ale po meczu zobaczyłem szatnie taką, jaką chce zobaczyć każdy trener po porażce: pełna cisza, nikt nie żartuje, w oczach determinacja, że już więcej nie chcemy tego przeżyć. Wtedy wiedziałem na 100 procent, że mam kadrę na złoty medal. Proszę dokończyć zdanie: turniej w Pekinie był dla mnie... - ...potwierdzeniem tego, że zrobiliśmy znakomita robotę. Widział pan pekińskie treningi - wszyscy na luzie, ale doskonale wiedzący, że to sport, że wszystko jest możliwe. LeBron mógł się wygłupiać przed treningami, ale jak się zaczynały był taki, jak pozostali koledzy - dawał z siebie wszystko. Mieliśmy do dyspozycji nagrania wideo z gry każdego z graczy każdej z drużyn. Kiedy rozpisywałem zadania na kolejne mecze, każdy z koszykarzy miał możliwość oglądania zawodnika, przeciwko któremu grał. Wszyscy z tego korzystali, bez wyjątku. Nikt nie mówił, że skoro X czy Y nie gra w NBA, to będzie przeciwko niemu łatwo. Z tym mitem, że umieją grać tylko ci, których mamy w Stanach już dawno się rozprawiliśmy. W emocjonującym, wygranym 118:107 finale z Hiszpanami, aktualni mistrzowie świata rzucili wam 25 punktów więcej niż w fazie grupowej, kiedy wygraliście różnicą aż 37 punktów. Słyszał pan już o teorii spiskowej mówiącej o tym, że dla ciekawszej gry, "daliście im pograć"? - Lubię takie opowieści, ale są one zupełnie sensu. Mogę pana zapewnić, że choć zawsze chcemy pokazywać efektowną koszykówkę, bo gramy przecież nie dla siebie tylko dla kibiców, jakby było można wygrać w finale 100:0, to byśmy tyle wygrali. Hiszpanie zagrali znakomity mecz, każdy z nich grał bardzo dobrze i dlatego mieliśmy taki emocjonujący finał. Myślał pan choć przez chwilę, że możecie przegrać? - Nie. Wiedziałem kogo mam na boisku. Na początku przyszłego roku na rynku księgarskim pojawi się pana książka poświęcona wspomnieniom z przygotowań do olimpiady i doświadczeń już podczas turnieju w Pekinie. Będzie spojrzenie za kulisy? - Będzie, ale bez przesady. Nie musiałem się specjalnie cenzurować, ani pytać nikogo z zespołu, co mogę napisać, a czego nie. Będą to moje wspomnienia, czasami osobiste, czasami związane z koszykarzami. Jak na przykład płacząca wolontariuszka chińska. Była konsternacja kiedy po treningu wchodziliśmy do autobusu, ona zaczęła szlochać, a my nie wiedzieliśmy o co chodzi. A dziewczyna płakała z radości dlatego, że przeszedł obok niej Kobe, który w Chinach ma chyba więcej fanów - a na pewno fanek - niż Yao Ming. Albo moment, kiedy po finale koszykarze zakładali mi na szyję swoje złote medale. Pana przygoda z kadrą już się zakończyła, wraca pan to Duke. Nie boi się pan, że teraz, kiedy zadanie zostało wykonane, znowu kadra olimpijska USA na Londyn nie będzie czymś priorytetowym? I pytanie - jako chicagowianin chciałby pan igrzysk 2016 roku w swoim rodzinnym mieście? - Nie boję się obojętności przed następnymi igrzyskami, bo dobrych przyzwyczajeń się nie zapomina. Nie będę trenował drużyny w Londynie, ale będą w niej wszyscy młodzi z obecnej drużyny i nawet taki weteran jak Kobe, który skończy wtedy 34 lata, zapowiedział swój powrót do kadry. Dodamy do tego nowych koszykarzy z olbrzymim potencjałem, którzy dopiero zaczynają albo zaczną błyszczeć w NBA. Z Londynu też przywieziemy złoto, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A Chicago w 2016? Nie ma lepszego kandydata, a na igrzyska w moim rodzinnym mieście przyjadę nawet jako kibic. Koszykówka, piękne miasto ludzi, którzy nie boją się ciężkiej pracy i dobre polskie jedzenie? Nigdzie nie będzie lepiej. Rozmawiał: Przemek Garczarczyk, ASInfo