"To była świetna 15-letnia przygoda. Podróżowałem po świecie, poznałem fantastycznych ludzi, w tym takich, którzy będą moimi braćmi do końca życia. Ale teraz nadszedł czas na koniec. Myślicie, że będę mógł ubierać się w ten sposób na spotkania biznesowe i zarabiać poza parkietem więcej niż zarobiłem na nim? Teraz chcę się poświęcić pracy charytatywnej, niech to nie będzie byle czym. Zróbmy to! Kochajcie mnie lub nienawidźcie, ale wszystko zrobiłem po swojemu" - tak wyglądał w pełni post zamieszczony przez 37-latka na komunikatorze społecznościowym. I faktycznie trudno się z Barnesem nie zgodzić. Był postacią unikatową nawet jak na wysokie standardy NBA i wszystkiego dokonał tam po swojemu. Oprócz tego, że zasłynął jako znakomity obrońca i bardzo twardy gracz zadaniowy, to potrafił też zachodzić za skórę wielu postaciom związanym z ligą. W świat poszedł jego otwarty konflikt z byłym klubowym kolegą z Los Angeles Lakers Derekiem Fisherem czy obrażenie matki lidera Houston Rockets Jamesa Hardena. Wielokrotnie zmagał się też z problemami prawnymi, spowodowanymi między innymi przemocą domową, jazdą samochodem bez odpowiednich dokumentów czy też otwartymi groźbami pod adresem stróżów prawa. Choć do tegorocznego tytułu Warriors skrzydłowy przyczynił się nieznacznie, tylko 25 spotkaniami w sezonie zasadniczym oraz dwunastoma w play-offach, to sukces ten miał dla niego na pewno wyjątkowy smak. Był to bowiem jego pierwszy mistrzowski pierścień w karierze. Wcześniej grał w aż dziewięciu klubach, m.in. w Phoenix Suns, wspominanych Lakers czy też także rezydujących w Mieście Aniołów Clippers. Jego najlepszy statystycznie rok przypadł na rozgrywki 2012-13, gdy w barwach Clippers rzucał 10,3 punktu na mecz. mb