Dwa ostatnie dziesięciolecia nie były udane dla przyzwyczajonych do olbrzymich sukcesów kibiców Celtics. Po zakończeniu na początku lat 90. ubiegłego stulecia kariery sportowej przez Larry'ego Birda "Celtowie" często zaliczali się do outsiderów rozgrywek. Ich sytuacja odmieniła się przed rokiem. W składzie zespołu dokonano rewolucyjnych wręcz zmian, a na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych przybył duet etatowych uczestników All-Star Game; Kevin Garnett z Minnesota Timberwolves i Ray Allen z Seattle Supersonics. Po połączeniu pary gwiazd z dotychczasowym liderem Celtics, Paulem Piercem powstał magiczny wręcz tercet, który miał włączyć się szybko do walki o tytuł. W Bostonie mówiono wprost; mistrzostwo nadejdzie w 2009 roku. Mało kto spodziewał się chyba, że nowi "Celtowie" tak szybko znajdą ze sobą wspólny język, a spragnieni mistrzowskich pierścieni gwiazdorzy porzucą indywidualne ambicje na rzecz gry w wielkim finale. Celtics przeszli przez sezon regularny jak burza, a następnie zapewnili sobie prawo gry o tytuł eliminując w play-off kolejno Atlanta Hawks, Cleveland Cavaliers i Detroit Pistons. W finale po pięciu spotkaniach prowadzili z Los Angeles Lakers 3:2 i do upragnionego mistrzostwa potrzebowali już "tylko" jednej wygranej we własnej hali. Presja towarzysząca koszykarzom przed meczem była ogromna. "Róbcie swoje, wyniki same przyjdą" - uspokajał swoich podopiecznych mistrz motywacji, Doc Rivers. Tak też się stało. Co prawda w pierwszej kwarcie za sprawą Kobe Bryanta (13:12 dla LA, 11 punktów lidera Lakers) "Celtowie" nie rozwinęli jeszcze w pełni skrzydeł, ale w kolejnej, kiedy MVP sezonu zasadniczego został wyłączony z gry przez zespołową obronę gospodarzy (wielka robota Jamesa Posey'a) mecz zamienił się w rzeź "Jeziorowców". Nawet mimo parominutowej absencji Raya Allena, który z powodu urazu oka musiał opuścić plac gry, Celtics potrafili odnaleźć równowagę w grze w ataku. Pod koszem rządził i dzielił Kevin Garnett, znakomicie rozgrywał Paul Pierce (9 asyst w pierwszej połowie), a na dystansie skuteczni byli James Posey i Eddie House. Efekt? Kwarta wygrana przez ekipę z Bostonu 34:15 i prowadzenie po pierwszych 24 minutach gry 58:35. "Skąd ta energia? Przecież to finały! Jesteśmy gotowi na mistrzostwo" - podkreślał przed zejściem do szatni na krótką przerwę Pierce. "Nie poddawajcie się. Nie pozbawiajcie się szansy" - starał się motywować swoich zawodników trener Phil Jackson. Nie poskutkowało. Lakers co prawda wreszcie zaczęli trafiać z lepszą skutecznością, ale w obronie ponownie stawiali jedynie śladowy opór rywalom. Po rzutach wolnych PJ Browna w połowie trzeciej kwarty przewaga Celtics sięgnęła 30 punktów (79:48) i stało się jasne, że goście z Kalifornii nie mają szans na hollywoodzkie zakończenie. W czwartej kwarcie w najlepsze trwało już fetowanie mistrzostwa dla gospodarzy; chóralne śpiewy kibiców i wielkie oczekiwanie ławki na końcową syrenę. A na parkiecie wciąż dominowali Celtics, którzy jeszcze powiększyli przewagę, gromiąc ostatecznie LA Lakers blisko 40-punktami. "Założenie koszulki Celtics było dla mnie wielką odpowiedzialnością. Jestem niesamowicie szczęśliwy. Jesteśmy na szczycie świata!" - krzyczał naładowany emocjami Kevin Garnett. Tytuł MVP finałów powędrował w ręce jego kolegi z zespołu - Paula Pierce'a. Boston Celtics - Los Angeles Lakers 131:92 (24:20, 34:15, 31:25, 42:32) Boston: Garnett 26 (14 zbiórek), R. Allen 26 (7x3), Rondo 21 (8 asyst, 7 zbiórek, 6 przechwytów), Pierce 17 (10 asyst), Posey 11 (3x3), House 9, Powe 8, Brown 6, Davis 3, Perkins 2, T. Allen 2. Los Angeles: Bryant 22 (3x3), Odom 14 (10 zbiórek), Farmar 12 (3x3), Gasol 11 (8 zbiórek), Walton 8, Vujacic 7, Fisher 7, Radmanovic 6, Ariza 3, Turiaf 2. Stan rywalizacji: 4:2 i mistrzostwo dla Celtics.