Magic w finale Konferencji Wschodniej ulegli Boston Celtics 2-4. To krok w tył w stosunku do poprzedniego sezonu, kiedy wystąpili w wielkim finale ligi, przegrywając 1-4 z Los Angeles Lakers. - Jak pan ocenia ten sezon? Marcin Gortat: Osiągnięcie zespołu trzeba uznać za porażkę, bo celem było mistrzostwo NBA. Mówiąc krótko - zawiedliśmy. Tuż po ostatnim gwizdku pomyślałem sobie, oceniając na gorąco rozgrywki, że w moim wykonaniu był taki, jak poprzedni. Statystycznie gdzieniegdzie był minimalny spadek, w innych elementach troszkę się poprawiłem. Gdy jednak teraz - po kilku dniach odpoczynku - myślę na spokojnie o minionych miesiącach, to sezon uważam jednak za stracony. Nie zrealizowałem marzeń - nie zdobyłem mistrzostwa, nie rozwinąłem się koszykarsko. - Żadnych plusów? - Wzmocniłem się fizycznie, poprawiłem rzut z dystansu, ale nadal brakuje mi dużo do tego, co chciałbym reprezentować. - To był kolejny sezon w cieniu Howarda, który zapewne nauczył pana cierpliwości. Jak długo będzie pan taką sytuację w stanie wytrzymać? - Skończyła się moja cierpliwość i milczenie na temat roli w drużynie. Jestem graczem, który utrzymał się w NBA, ma już pewną marką. Myślę, że nadszedł czas, by być bardziej agresywnym i pewnym siebie. Chcę być koszykarzem wykorzystywanym także w ataku, a nie tylko w defensywie. Co się wydarzy w najbliższym czasie, czy będę grał więcej minut, to zależy od trenera. Na pewno będę chciał porozmawiać z nim o mojej przyszłości. - Dwie pierwsze rundy play off przeszliście jak burza. W rywalizacji z Bostonem górą zdecydowanie byli rywale. Co się stało? - Trafiliśmy na doświadczoną ekipę, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Jej zawodnicy z niejednego pieca jedli chleb i wiedzieli, co trzeba zrobić, by w najważniejszych meczach zagrać jak najlepiej. Nam tego zabrakło. Brakowało także "serca" w końcówce sezonu. Po pierwszych dwóch rundach play off byliśmy zbyt pewni siebie. To nas zgubiło. Początek rywalizacji z Celtics był fatalny -byliśmy ospali, graliśmy poniżej oczekiwań. Rywale w całej serii zaprezentowali równy, wysoki poziom. Zdecydowanie zasłużyli, by zagrać w finale. - Czy ma pan jakieś sygnały o zainteresowaniu innych klubów? W jakim zespole widziałby się pan w następnym sezonie? - Widzę się w każdym klubie, w którym będę mógł się rozwijać, czyli grać dłużej. Czy ten klub będzie w Miami, w Los Angeles czy na Arktyce nie ma znaczenia. Chcę totalnie spełnić się w tym, co robię. Informacje od agenta w sprawie ewentualnej wymiany nie dochodziły do mnie, bo nie mogły. Mamy umowę, że informuje mnie tylko o rzeczach, które są pewne na sto procent, nieodwracalne. Spekulacjami i medialnymi doniesieniami się nie interesuję. - Jakie są pana typy przed finałową rywalizacją "Celtów" z Los Angeles Lakers? Komu pan kibicuje? - Mam nadzieję, że wygrają Lakers, bo nienawidzę Bostonu, szczególnie teraz, gdy mam w pamięci porażkę sprzed kilku dni. "Jeziorowcy" mają wspaniałą gwiazdę - Kobego Bryanta, który w finale - mam nadzieję - potwierdzi, że jest jednym z najlepszych graczy w historii NBA i poprowadzi kolegów do zwycięstwa. Boston na pewno nie jest łatwym przeciwnikiem, ale Lakers mają więcej atutów. Zapowiada się ciekawy pojedynek, z wielkimi emocjami i fantastycznymi akcjami. Ten finał może być kolejnym, który przejdzie do historii. - Kiedy pan przylatuje do Polski? Czy nadal będzie pan prowadził campy dla młodzieży? - Pod koniec czerwca melduję się w Warszawie. Campy dla młodzieży oczywiście będą. Na przełomie czerwca i lipca w czterech, góra pięciu miastach, bo ubiegłoroczna akcja we wszystkich miastach EuroBasketu dała mi w kość. Treningi będą miały trochę inną formułę, ale mogę zdradzić, że będzie dużo niespodzianek, tony gadżetów z NBA dla dzieciaków i mnóstwo radości.