"Wszyscy przecież wiedzą, gdzie jest moje serce" - odparł 32-letni Wallace. Ci, którzy spodziewali się wyznania miłosnego pod adresem Pistons srodze się zawiedli. "W klatce piersiowej" - dodał z kamienna miną Wallace. Czterokrotny zwycięzca plebiscytu na najlepszego defensywnego gracza National Basketball Association udowodnił, że jest równie bezlitosny pod koszami, jak podczas negocjacji, kiedy 24 godziny po odrzuceniu propozycji Pistons podpisał czteroletni, warty 60 milionów dolarów kontrakt z Chicago Bulls, jednym podpisem czyniąc ten zespół jednym z faworytów Konferencji Wschodniej. Dumny Ben Odrzucając warty 49,5 miliona dolarów kontrakt Pistons, pomimo łączącej go przyjaźni z generalnym menedżerem Joe Dumarsem, który jeszcze kilka dni temu oświadczył, że "nie ma rzeczy ważniejszej dla Detroit niż przedłużenie umowy z Benem", Wallace udowodnił, że ciągle pamięta czasy, kiedy uważany był tylko za dziwadło. Nikt w NBA nie chciał go, kiedy skończył prowincjonalny Virginia Union, w Waszyngton Wizards tylko grzał ławkę, a do Pistons trafił jako wyrównujący różnice finansowe dodatek do transferu Granta Hilla. John Paxson, generalny menedżer Bulls i trener tej drużyny Scott Skiles byli w domu Bena w Detroit już kilka godzin po otwarciu sezonu transferowego. Zaoferowali mu nie tylko kontrakt wyższy o 10 mln, ale przede wszystkim szanse zostania w Bulls prawdziwą gwiazdą, a co najważniejsze okazali respekt, na którym Wallace zawsze bardzo zależało. Ben przyniesie ze sobą spory, nie tylko sportowy, bagaż. Pomijając fakt, że nikt w NBA nie rzuca mniej skutecznie osobistych (42 proc.), że Wallace nie mógł nigdy nikogo przestraszyć w ofensywie (przeciętna w karierze - 6,6 pkt), to "Big Ben" kłócił się praktycznie z każdym ze swoich trenerów i znany jest z tego, że miewa bardzo zmienne nastroje. Ale kiedy Skiles i Paxson wchodzili do domu Wallace'a widzieli coś zupełnie innego - jedynego gracza w historii NBA, który zdobył cztery tytuły Obrońcy Roku w ciągu tylko pięciu lat, jedynego koszykarza w NBA, który w zeszłym sezonie był w pierwszej dziesiątce ligi w zbiórkach (11,3), zablokowanych rzutach (2.2) oraz przechwytach (1,78) oraz dopiero piątego w historii (obok takich nazwisk jak Hakeem Olajuwon, David Robinson czy Julius Erwing), z przynajmniej 100 zablokowanymi rzutami i 100 przechwytami w sześciu kolejnych sezonach. Bulls power! Co oznacza dodanie Wallace'a do Bulls łatwo zrozumieć, przyglądając się postępom, jakie zrobiła drużyna z Chicago. Nie tylko dlatego, że nikt nie sprawił większych kłopotów w Konferencji Wschodniej nowym mistrzom NBA Miami Heat niż Bulls. Trzeba bowiem pamiętać, że jeszcze przed dodaniem do drużyny czterokrotnego Obrońcy Roku oraz poprzez 2006 NBA Draft bardzo utalentowanego, specjalizującego się w grze defensywnej Tyrusa Thomasa, Bulls byli w ostatnich dwóch latach w NBA drużyną, przeciwko której najtrudniej było zdobywać punkty. Jeśli jeszcze Bulls uda się doprowadzić do spodziewanego transferu Tysona Chandlera do Charlotte Hornets (za P.J. Browna oraz J.R. Smitha), to pierwsza piątka Bulls - Ben Wallace, PJ Brown, Kirk Hinrich, Ben Gordon, Luol Deng, z wchodzącymi z ławki Tyrusem Thomasem i Andresem Nocioni - musi budzić respekt. Zwłaszcza, że potencjalni rywale wcale nie wyglądają lepiej - Shaquille O'Neal w Miami Heat będzie miał o rok więcej, Indiana Pacers stracili Predraga Stojakovica, Milwaukee Bucks zaczną sezon z nowym rozgrywającym (Charlie Villanueva za T.J. Forda), a LeBron James, jeśli w ogóle pozostanie w Cleveland Cavaliers, potrzebuje wokół siebie lepszych graczy, na których szefowie klubu po prostu nie będą mieli pieniędzy. Czy oznacza to, że w przyszłym roku zespół grający w United Center ma już zapewnione miejsce w finałach NBA? Na pewno nie, ale mistrzom z Miami przybył bardzo groźny rywal. Przemek Garczarczyk