Boston Celtics i Los Angeles Lakers to najbardziej utytułowane ekipy w całej NBA. W finałach rozgrywek spotykały się już dziesięciokrotnie. Aż osiem razy górą byli "Celtowie". Po 21 latach przerwy ponownie rywalizują o mistrzowskie pierścienie najlepszej koszykarskiej ligi świata. Ray kontra Kobe Kobe Bryant i Ray Allen nie darzą się sympatią. Snajper Celtics podpadł MVP obecnego sezonu w 2004 roku, kiedy, w wielkim uproszczeniu, ostro skrytykował Bryanta obarczając go winą za odejście z Los Angeles do Miami Heat Shaquille'a O'Neala. Rywalizacja obydwu koszykarzy, odpowiednio podsycana w mediach, dodaje dodatkowego smaczku tegorocznym finałom. Od pierwszych minut pierwszego spotkania widać było, że Allen i Bryant mają sobie coś do udowodnienia. Pierwszy grał jak natchniony, raz za razem dochodząc do pozycji rzutowych, a także po wbijaniu się w pole trzech sekund kreując pozycję dla partnerów. Drugi często przez ręce obrońców starał się zdobywać punkty. W pierwszej odsłonie minimalnie lepsi okazali się gospodarze, którzy za sprawą właśnie Allena i Kevina Garnetta w pewnym momencie prowadzili już 21:14, ale finisz należał do Lakers (23:21). KG i profesor Fisher W drugiej kwarcie, zgodnie z panującymi w NBA kanonami, na placu gry więcej minut dostali zmiennicy. Po stronie gospodarzy wyróżnił się zwłaszcza weteran Sam Cassell. Doświadczony rozgrywający imponował skutecznością i pozwolił utrzymywać "Celtom" paropunktowe prowadzenie. Pod obydwoma tablicami Cassella znakomicie wspierał Garnett (16 punktów w pierwszej połowie). Goście wrócili do gry, dzięki innemu weteranowi - Derekowi Fisherowi. Obrońca "Jeziorowców" zastąpił Bryanta w roli pierwszego strzelca zespołu (13 punktów przed przerwą), swoje punkty dołożyli Pau Gasol i Lamar Odom i to podopieczni Phila Jacksona schodzili do szatni w nieco lepszych nastrojach (51:46). Bohater i pechowiec Pierce Po zmianie stron Celtics błyskawicznie odzyskali prowadzenie. Paul Pierce w ciągu 47 sekund zdobył sześć punktów, w tym po rzadkiej akcji 3+1 i Boston przejął inicjatywę (52:51). Po drugiej stronie parkietu wreszcie celownik dobrze ustawił Bryant i na parkiecie w Bostonie rozpoczęła się trzymająca w napięciu walka kosz za kosz. Przy stanie 58:58 miejscowi kibice na moment zamarli z przerażenia. Pierce próbując zablokować Bryanta niefortunnie zderzył się z Kendrickiem Perkinsem. As "Celtów" upadł na parkiet i złapał się za prawe kolano. Boisko opuścił dzięki pomocy masażystów i udał się do szatni. Po paru minutach przerwy wrócił do gry, a widownia zgotowała mu owacyjne przyjęcie. Mimo przymusowej absencji nie wypadł z rytmu; dwukrotnie trafił za trzy punkty i Celtics odzyskali kilkupunktowe prowadzenie (75:71). Zimna krew gospodarzy W ostatniej kwarcie goście ze słonecznej Kalifornii ani przez moment poważnie nie zagrozili podopiecznym Doca Riversa. Na niespełna 9 minut przed końcem po celnym rzucie z dystansu Jamesa Poseya Boston prowadził już 86:78 i tylko nagły zryw mógł uchronić Lakers przed porażką. Tak się jednak nie stało. "Celtowie" pielęgnowali prowadzenie, a Bryantowi i spółce zabrakło w ostatnich minutach zimnej krwi, by pokusić się o skuteczną pogoń za Bostonem. Kiedy Garnett efektownym wsadem dobił piłkę po niecelnym rzucie jednego z partnerów (94:86) kibice rozpoczęli już fetowanie zwycięstwa w meczu otwierającym wielki finał NBA sezonu 2007/08. Ostatecznie koszykarze Boston Celtics pokonali we własnej hali Los Angeles Lakers 98:88 i zrobili pierwszy krok do mistrzostwa. Kolejne spotkanie w niedzielę, również w Bostonie. Boston Celtics - Los Angeles Lakers 98:88 (23:21, 23:30, 31:22, 21:15) Boston: Garnett 24 (13 zbiórek), Pierce 22 (3x3), R. Allen 19 (8 zbiórek, 5 asyst), Rondo 15 (7 asyst, 5 zbiórek), Cassell 8, Powe 4, Posey 3, Brown 2 (6 zbiórek), Perkins 1. Los Angeles: Bryant 24 (9/26 z gry, 6 asyst), Fisher 15 (6 asyst), Gasol 15 (8 zbiórek), Odom 14 (6 zbiórek), Vujacić 8, Radmanović 5, Turiaf 5, Farmar 2, Walton 0. Stan rywalizacji do czterech zwycięstw: 1:0 dla Celtics.