Kogo będzie stać na to, by płacić Bryant'owi przez następne cztery lata kontrakt warty 88,6 milionów dolarów? Albo inaczej - czy będzie w NBA choć jeden właściciel, który nie spróbuje zrobić wszystkiego by Kobe zagrał w jego klubie? Przyjrzyjmy się najbardziej logicznym rozwiązaniom nie zapominając, że oprócz Lakers, Bryant zawsze powtarzał, że chciałby grać w tylko dwóch klubach - Bulls i Knicks... Burza w Lakers rozpoczęła się raczej niewinnie, bo od tego, że Kobe, w dość luźny sposób zasugerował, że klub powinien pozyskać ponownie w roli generalnego menedżera Jerry Westa, by "zbudować wokół mnie drużynę, z którą będę mógł walczyć o mistrzostwo". Nikt na to nie zareagował, ale 24 godziny później w "Los Angeles Times" ukazał się artykuł, w którym anonimowy "działacz Lakers", po raz kolejny wylał na Kobe wiadro pomyj, obwiniając go za to, że Lakers stracili Shaquille O'Neala. To wystarczyło, by 29-letni Bryant zdał sobie wreszcie sprawę, że koniecznie potrzebuje zmiany otoczenia. Który z klubów będzie w stanie wyrównać jego kontrakt (takie są przepisy NBA) wartością wymienianych koszykarzy? Czy będzie się obu stronom opłacało? Oto kilka najbardziej logicznych scenariuszy. 1. Chicago Bulls. Kobe zawsze uważał Michaela Jordana za swojego idola, był już raz bardzo blisko gry w tym klubie (oglądał już szkoły, wybierał dzielnice), a poza tym Bulls byli oprócz Knicks i Lakers jednym z jego ulubionych zespołów. Wysyłając w stronę Los Angeles Bena Gordona (menedżer Jim Paxson raczej nie zgodzi się na Luola Denga), Bena Wallace'a, może Andresa Nocioni oraz numer 9 tegorocznego draftu, Lakers nie musieliby odbudowywać klubu od zera, a Chicago miałoby gracza, który może przypomnieć kibicom czasy, kiedy Bulls seryjnie wygrywali mistrzostwo NBA. Największy plus dla Kobe: gra w klubie, który zbudował Jordan i w którym ma olbrzymią szansę na powrót do finałów. 2. New York Knicks. Nie ma dla koszykarza areny większej i bardziej spektakularnej niż Madison Square Garden i New York Knicks. Tak jak nie ma w NBA koszykarza, który bardziej lubi zwrócone w jego stronę światło reflektorów niż Kobe. Knicks musieliby pozbyć się połowy drużyny (Channing Frye, David Lee, Ronaldo Balkman, Steve Francis, tegoroczny numer 21 draftu), by mieć szansę na Koby'ego, ale i tego mogłoby być za mało dla Lakers. Plus dla Kobe - gra w Madison Square Garden. Minus: tak samo daleko od finałów jak w Lakers. 3. New Jersey Nets. Nets już niedługo przenoszą się do Nowego Jorku, więc taka gwiazda jak Kobe by się im bardzo przydała. Szefowie klubu nie lubią wydawać na graczy olbrzymich pieniędzy, ale gdyby Lakers doszli do wniosku, że Vince Carter oraz przynajmniej dwójka najbardziej obiecujących graczy Nets (Marcus Williams, Antoine Wright) byli warci jednego Kobe Bryanta, taka transakcja jest możliwa. Plus dla Bryanta - gra z Jasonem Kiddem. Minus - Nets to nie Knicks. 4. Minnesota Timberwolves. Jedyny klub, gdzie zamiana jeden na jednego (Bryant za Kevina Garnetta) miałaby szanse pod względem finansowym. W jednym i drugim przypadku obaj koszykarze wiedzieliby jednak, że to tylko zmiana kosmetyczna, która nie przybliża żadnego z nich do mistrzowskiego tytułu. Podobnie jak oba kluby. Plus dla Bryanta: żaden. Minus: zimno, żona Vanessa nie miałby szansy błyszczeć na salonach. 5. Phoenix Suns. Stara zasada w NBA mówi, że nigdy, absolutnie nigdy nie oddaje się swojego najlepszego gracza do klubu z tej samej Konferencji. Jak zareaguje jednak właściciel Lakers Jerry Buss, kiedy jego partner z Arizony wyłoży na stół karty pod nazwą Steve Nash i Shawn Marion plus koszykarz z przyszłorocznej pierwszej rundy draftu? Plus dla Kobe: szansa na tytuł, ponownie gra z zawodnikiem na którego można liczyć pod koszami (Amare Stoudemire). Minus: w Konferencji Wschodniej o tytuł będzie łatwiej. Przemek Garczarczyk