Scottie Pippen, jak zawsze w nienagannie skrojonym garniturze, zaparkował swojego "range rovera" przy tylnym, zarezerwowanym tylko dla autobusów przywożących rywali Chicago Bulls, wjeździe do United Center. "Żona i dzieci będą tutaj za chwilę. Chciałem najpierw przywitać się z Philem, na spokojnie porozmawiać z Michaelem i przypomnieć Dennisowi, żeby się za bardzo nie spóźnił, bo go nie wpuszczą" - żartował, idąc pustymi jeszcze korytarzami wiodącymi do szatni. Dziewiątego grudnia w United Center odbywał się też mecz Chicago Bulls - Los Angeles Lakers, ale tego dnia dla ponad 22 tysięcy kibiców Kobe Bryant, a nawet ich własna drużyna byli tylko tłem dla pożegnania jednego z 50. najlepszych koszykarzy w historii National Basketball Association - Scottie Pippena. Scottie Pipppen, albo po prostu "Pip" grał w przez 12 ze swoich 17 sezonów w NBA w Chicago Bulls (pozostałe spędził w Houston Rockets i Portland Trail Blazers), zaliczając w swojej karierze sześć tytułów mistrza NBA, będąc siedmiokrotnie wybierany do meczu All-Stars i trzymając gdzieś w jednym z domów w Chicago i Portland dwa złote medale olimpijskie (1992 i 1996). Bez względu jednak na to, ile jeszcze danych statystycznych byśmy nie przytoczyli (druga bo Kareemie Abdulu-Jabbarze liczba meczów w playoffs, ośmiokrotnie wybierany jednym z najlepszych obrońców ligi), Scottie i tak będzie bardziej oceniany przez pryzmat tego z kim, a nie jak grał. "Nigdy nie przejmowałem się faktem, że gram w drużynie z najlepszym koszykarzem jaki kiedykolwiek wziął piłkę do ręki. Dlaczego miałem się tym przejmować? Zawsze wiedziałem co potrafię, nigdy nie zależało mi na tym, by moje nazwisko było na pierwszych stronach gazet. Wystarczyły mi mistrzowskie tytuły" - mówił INTERIA.PL Pippen. Zanim wszedł do szatni Lakers przywitać się z Philem Jacksonem, czekał na niego przyjaciel z czasów, kiedy wspólnie zaczynali karierę w Chicago Bulls - Horace Grant. "Horace, wiesz jacy jesteśmy już starzy? Mój kuzyn William, ten chłopaczek, który nosił za nami torby gra teraz w kosza w Japonii" - śmiał się Pippen, witając się ze swoim najlepszym przyjacielem z czasów gry w Chicago. Grant, który wygląda tak, jakby nawet dzisiaj mógł pomóc połowie drużyn w NBA w grze pod tablicami, tylko kiwa głową. "Jak się ma czterdziestkę na karku, to trzeba podpierać się laską i rozglądać za wnukami. Chociaż, Scottie mógł jeszcze pograć i zdobyć parę tytułów bez Michaela. Przynajmniej dwa: w 1995 roku, kiedy sędziowie zabrali Bulls mecz z Knicks i kiedy grając w Portland przegrał ten wygrany mecz z Lakers. Miałby osiem pierścieni, a MJ by zzieleniał z zazdrości..." MJ czyli Michael Jordan pojawił się w United Center pół godziny później. Jak zawsze znalazł czas by porozmawiać z dziennikarzami, zanim ci sami ludzie z ochrony UC, którzy opiekowali się nim 15 lat temu odprowadzili go do windy jadącej na drugie piętro, do luksusowej loży współwłaściciela Bulls, Jerry Reinsdorfa. "Widzisz, mogłem pograć jeszcze trochę w White Sox to byłbym dziś baseballowym mistrzem świata" - zażartował Jordan w rozmowie z INTERIA.PL, nawiązując do swojej przygody z baseballem w 1995 roku i zdobyciem przez Chicago White Sox tegorocznego MLB World Series. Zapytany, czy przychodząc do sali wypełnionej kibicami nie ma ochoty choćby zostać trenerem, Jordan zdecydowanie kiwa głową. "Mam już tą pomyłkę za sobą. Raz mi się tylko wydawało, że potrafię żądać tego od innych, co żądałem od siebie. Ostatni kogo znałem i który potrafił to zrobić, nosił koszulkę z numerem 33 i wpadłem właśnie do niego na małą uroczystość". Ostatni z wielkiej trójki jednego z najlepszych zespołów w historii National Basketball Association, przyszedł do United Center na 15 minut przed rozpoczęciem ceremonii. "Jestem wytłumaczony dlatego, że po pierwsze odzwyczaiłem się od chicagoskich zatłoczonych ulic, a po drugie podpisywałem moją nową książkę" - mówi Dennis Rodman. Miał na sobie elegancką marynarkę i taki sam kapelusz, ale "Robak" nie byłby "Robakiem" nie łącząc tego z poszarpanymi dżinsami, trampkami "converse" i koszulą rozpiętą akurat tak, żeby pokazać przynajmniej część jego tatuaży. "Nigdy ze Scottiem nie byliśmy kumplami poza boiskiem, bo mamy zupełnie inne charaktery, ale zawsze szanowałem to, co robił na parkiecie. Jak trzeba było to rzucał 30 punktów, jak tego chciał Michael i trener to miał 12 zbiórek i 5 przechwytów, doprowadzając swoją grą w obronie do rozpaczy najlepszego zawodnika naszych rywali. Pod tym względem był taki jaki ja - zawsze szukał sposobu by pomóc drużynie" - mówił Rodman. Ceremonia wciągnięcia pod sklepienie United Center koszulki z numerem 33, numerem, którego już nigdy nie będzie miał żaden z koszykarzy Bulls, została poprzedzona 25-minutowym wspominkami o Pippenie w wykonaniu Michaela Jordana ("Kiedy Scottie był na parkiecie zawsze wiedziałem, że mam przy sobie kogoś, na kogo mogę liczyć"), Phila Jacksona ("Scottie był jedną z najbardziej niesamolubnych gwiazd w historii nie tylko NBA. Drużyna była zawsze dla niego najważniejsza) i wreszcie nagranych na taśmie życzeń od komisarza ligi Davida Sterna, przed laty kolegi Scottiego z Bulls, a dziś generalnego menedżera klubu Johna Paxsona i wreszcie od kumpla z Dream Teamu z 1992 roku i przez rok w Rockets - Charlesa Barkley'a. Temu ostatniemu należą się brawa za zdanie, po którym wszyscy, łącznie z samymi zainteresowanymi, pokładali się ze śmiechu: "Scottie, potrafiłeś na parkiecie wszystko. Michael Jordan powinien całować ziemię, po której stąpałeś" - walnął z ekranu, ze swym znanym szelmowskim uśmiechem "Chuck" Barkley. Później było już tylko ogłuszające skandowanie "Scottie, Scottie", a trójka ikon nie tylko koszykówki, ale amerykańskiego sportu, która po raz pierwszy spotkała się na tym samym parkiecie od 1998 roku zjadła wspólną kolację, rozchodząc się każdy w swoją stronę. Michael wylatywał prywatnym samolotem gdzieś na pole golfowe, Scottie z żoną i trójką dzieci pojechał prosto do domu, a Dennis do nocnego klubu "Reserve". Kibicom zostały tylko wspomnienia. Przemysław Garczarczyk z Chicago Zdjęcia dla INTERIA PL: Angela Maliszewska