PAP: Śledzę wyniki Wizards od przeprowadzki do Waszyngtonu dwa lata temu. To wielka frajda być świadkiem jak drużyna stopniowo pnie się do góry, stając się jednym z czołowych zespołów konferencji i ligi. Ale ostatnio wpadliście w dołek. Czym pan to tłumaczy? Marcin Gortat: - Jest wiele powodów. Są zawodnicy, którzy są trochę poobijani i przemęczeni, niektórzy nawet grają z kontuzjami; inni mają problemy pozaboiskowe. Coś przestało działać. Straciliśmy trochę werwy. W pewnym momencie wygrane przychodziły tak łatwo, że wychodziliśmy na boisko w zbyt spokojnym, monotonnym nastroju. A wiadomo, że jeśli chce się wygrać, to trzeba być lepiej nastawionym. Teraz dopadła nas kara. Nie da się też ukryć, że drużyny lepiej przygotowują się do potyczek z nami, bo wiedzą, że jesteśmy dobrą ekipą. Poza tym niewielu z nas gra dobrze w tym momencie. Mamy dużo problemów, jesteśmy trochę bez formy, straciliśmy rytm koszykarski. Mam nadzieję, że szybko się to odwróci, ale niczego nie obiecuję. Z czego w swojej grze jest pan zadowolony, a co chciałby pan poprawić? Może rzuty z dystansu? - Tak, to zdecydowanie chciałbym poprawić. Chciałbym być bardziej regularny i trafiać częściej z dalszych odległości, być tzw. pewniakiem. W tym momencie z różnych względów w tym elemencie moja forma się waha. A z czego jestem zadowolony? Choć to na pewno nie jest to najlepszy sezon w moim wykonaniu, to moją mocną stroną jest bieganie do kontry. W ten sposób zdobywam wiele punktów i ze środkowych chyba robię to najlepiej w lidze w tym roku. Jedynie z tego mogę być dumny. Przygodę ze sportem rozpoczął pan od piłki nożnej. Czy jakiś element bramkarskiego fachu pomaga panu teraz? - Ależ oczywiście. Przede wszystkim chodzi o chwyt piłki oraz pracę nóg. Szczególnie bokiem przemieszczam się po boisku dosyć szybko, co sprawia, że jestem lepszym obrońcą. Nie da się ukryć, że również chwyt piłki mam lepszy. W decydujących sytuacjach mogę złapać piłkę jedną ręką i wykończyć rzut jedną ręką. Zarówno lewą, jak i prawą. Obiema rękami mogę też kozłować. To są rzeczy, które mają ogromne znaczenie. Ogólnie dzięki piłce nożnej mam dziś w koszykówce lepszą koordynację ruchową i balans. Jako bramkarz ćwiczyłem też rzuty na ziemię po piłkę, więc dziś mniej boli, jak upadam na parkiet. Jak ważne są dla pana wszelkiego rodzaju rankingi, np. prowadzony przez stację ESPN, która klasyfikuje wszystkich graczy NBA? Kibice czy dziennikarze ekscytują się nimi... - Nie wiem nawet, na jakim miejscu obecnie jestem. Mam 31 lat i takie rzeczy mnie w ogóle nie interesują. To nie zmieni mojej postawy ani na boisku, ani w życiu prywatnym, ani pozycji w drużynie. Tak samo nie mają na mnie wpływu artykuły czy komentarze prasowe. Jedyną osobą wpływającą na moje samopoczucie jest trener, który decyduje, czy będę grał, czy nie oraz ewentualnie menedżer zespołu. Zagra pan w tym roku przynajmniej 82 mecze w NBA, a może nawet i 100, jeśli zakwalifikujecie się do finału. To daje dwa-trzy spotkania w tygodniu. Czy myśli pan, że to nie za dużo, że jakość koszykówki zyskałaby, gdybyście grali mniej? - W NBA zagram przynajmniej 90 meczów, gdyż do 82 w części zasadniczej trzeba dodać 10 przedsezonowych. Daj Boże dojdzie do tego jedna, dwie, a może i trzy rundy play off, co da kolejne 20 spotkań. Do tego ok. 15 występów reprezentacji Polski przed mistrzostwami Europy i co najmniej następnych pięć w samym turnieju. Czyli w sumie będzie ok. 120 występów w sezonie. Zatem zanim ktoś zacznie mówić, że Gortat nie chce grać w kadrze, to niech się zastanowi. Są momenty, że biegam, ale nie wiem, jak się nazywam. A wracając do pytania, to liczba meczów w NBA nie przekłada się na jakość gry, bo ta zawsze będzie wysoka, ale na zarobione pieniądze. O to chodzi w NBA, która jest potężną marką generującą ogromne pieniądze i im więcej jest pojedynków, tym więcej jest sprzedanych biletów i tym większe są wpływy z praw telewizyjnych. Gramy bardzo wiele, ale tak jest, odkąd dostałem się do tej ligi i to się nie zmieni. Przecież nikt nie powie prezydentowi klubu czy szefowi NBA, że chce mi eć mniej. Kontrakt jest tak skonstruowany, że za każdy mecz zawodnik ma płacone oddzielnie. Mówiło się o przejściu do Wizards w 2016 roku Kevina Duranta, który urodził się w Waszyngtonie. Rozmawiacie o tym w szatni? Czy chciałby pan z nim grać i jeśli tak, to dlaczego? - W ogóle o tym nie rozmawiamy, bo mamy teraz trzy miliony innych spraw w drużynie. Jeszcze będzie mnóstwo różnych pogłosek czy spekulacji. Nie ma sensu tego tematu poruszać. Ale oczywiście chciałbym grać z Durantem. To obecnie jeden z najbardziej utalentowanych koszykarzy w NBA pod względem zdobywania punktów. Ten chłopak jest nie do zatrzymania. W NBA występuje obecnie rekordowa liczba zawodników spoza USA. W Wizards, oprócz pana, są jeszcze Francuz Kevin Seraphin, Brazylijczyk Nene, a do niedawna występował jeszcze Czech Jan Vesely. Czy tę "międzynarodowość" ligi odczuwa się w jakiś sposób? Widzi pan różnicę między obecną sytuacją a okresem, gdy stawiał w NBA pierwsze kroki? Czy Europejczycy jakoś zmienili grę? - Myślę, że ją urozmaicili. NBA ma specyficzne przepisy, specyficzny styl gry i rytm. Możemy mieć i 300 zawodników europejskich, ale to i tak pozostanie system amerykański, gdzie o wielu rzeczach decydują miejscowi trenerzy prowadzący drużyny. Dlatego tutaj nic się nie zmieni. Z drugiej strony np. taki Marc Gasol potrafi zbierać, podawać, blokować, bronić, rzucać, zdobywać punkty w środku i na zewnątrz. Takich wszechstronnych zawodników jak on czy jego brat Pau nie ma wielu. Stosunek Amerykanów do Europejczyków wynosi może 4 lub 3-1, ale wiadomo, że na jednego Marca Gasola nie ma trzech takich samych Amerykanów. Ciekawe jest też to, że do NBA trafia coraz więcej koszykarzy od razu gotowych do gry. Mam na myśli zawodników w wieku 23-25 lat, którzy już się ograli w Europie, czyli nie są to 20-latkowie, którzy najpierw siedzą na ławce po 3-4 lata, jak to było w moim przypadku, bo musiałem długo się przebijać do składu. Teraz więcej Europejczyków od razu wchodzi do gry. Przeciwko którym zawodnikom gra się panu najtrudniej, a z którymi wyjątkowo lubi pan rywalizować? - Gra mi się zawsze ciężko przeciwko Alowi Jeffersonowi z Charlotte Hornets. To zawodnik bardzo utalentowany, którego trudno odciąć od piłek, bo zawsze dobrze jest ułożona pod niego taktyka. Trudno gra się też przeciw LaMarcusowi Aldridge'owi z Portland Trail Blazers. On też jest piekielnie mocny. A lubię mierzyć się z Europejczykami, wysokimi centrami, którzy również walczą o przetrwanie i szacunek w lidze. A czy są hale i miasta, które szczególnie pan lubi? - Tak. Bardzo lubię grać w Miami i Los Angeles. Generalnie w obiekcie Golden State Warriors też zawsze wychodziły mi dobre mecze. Czy w obecnym sezonie postawa którejś drużyny pana zaskoczyła? - Atlanta Hawks. Nikt się nie spodziewał, że będą aż tak dobrym zespołem. Mają bardzo dobry system koszykarski, który funkcjonuje fantastycznie. Nie mają jednego wielkiego lidera, który ciągnie grę, tylko całą piątkę zawodników na jednym poziomie, którzy współpracują, dzielą się piłką i są obecnie najlepszą drużyną na Wschodzie. Bardzo zabolała was niedawna przegrana w Chicago (92:97), w mieście, które jest drugą nieoficjalną "stolicą Polski w USA", w dodatku z drużyną, która jest największym wrogiem Wizards? - To był jeden z 82 meczów w sezonie regularnym. Minął i nie rozpamiętuję go. Dopiero w play-off takie porażki trudniej się zapomina, a to był zwykły mecz, który jest już przeszłością. Nie chciałby pan występować w Chicago Bulls? Miałby pan tam rzesze fanów spośród Polonusów, a w Waszyngtonie tak wielu rodaków nie ma. - Nie, bo Chicago to wielkie miasto, jeszcze bardziej zakorkowane niż Waszyngton. Nie jestem też przekonany, czy tak ogromna populacja Polaków byłaby dla mnie korzystna. Nie wiem, czy ja to w jakiś sposób sprowokowałem, ale niestety wielu Polaków czy Amerykanów polskiego pochodzenia przychodzi na mecze i wydaje im się, że muszę być dla nich ciągle dostępny i mogą robić, co im się żywnie podoba. Potrafią w czasie meczu lub rozgrzewki krzyczeć, wołać, wręcz rozkazywać, żebym podszedł i zrobił sobie z nimi zdjęcie, bo oni przyszli na mecz. Tym, którzy to przeczytają, odpowiadam: "mam własne obowiązki i swoją rutynę, muszę być przygotowany do gry". Jeśli ktoś raz krzyknie i ja go zauważyłem, to nie musi potem się drzeć przez kolejne 15 minut i starać się zwrócić na siebie moją uwagę. To naprawdę wygląda źle, gdy wokół boiska siedzi 30 osób i tylko jedna, która ma na sobie koszulkę z polską flagą, ciągle się wydziera. To zdarza się wszędzie, w całych Stanach Zjednoczonych. Ludzie muszą pójść po rozum do głowy. To może ma pan dość "Polish Heritage Night", czyli Nocy Polskiego Dziedzictwa, na które od kilku lat zaprasza pan gości z kraju, polskie cheerleaderki i amerykańską Polonię? Kolejne takie wydarzenie już 14 marca w Waszyngtonie. - To jest bardzo potrzebne, bo to moment, kiedy mogę coś zrobić dla amerykańskiej Polonii i podziękować wielu kibicom, którzy regularnie przychodzą na mecze. To są wierni fani, którzy się o nic wielkiego nie upominają, tylko o to, bym zagrał dobry mecz i może do nich machnął na powitanie. Dla takich kibiców chcę tę noc organizować, a przy okazji pokazać trochę polskiej kultury Amerykanom i kolegom w drużynie. To ogromna promocja Polski w USA. To też okazja, by zaprosić gości, sponsorów, VIP-ów wspierających moją fundację. W tym roku zaprosił pan też polskich żołnierzy, którzy służyli w misji w Afganistanie. Skąd taki pomysł? - Pomysł powstał, kiedy zetknąłem się z amerykańską kulturą. Wielokrotnie widziałem, jak ludzie na lotniskach zatrzymują żołnierzy, by im pogratulować, podziękować za służbę. Niestety w naszym kraju żołnierze są odbierani inaczej. Bywają np. wyzywani od najemników, bandytów czy zarzuca im się gorsze wykształcenie. Ludzie nie szanują munduru i tego, przez co nasi chłopcy przechodzą na misjach, a niektórzy przecież nie wracają. Chciałbym, żeby to się zmieniło jak najszybciej, ale jeden Gortat tego nie uczyni. Poza zaproszeniem polskich żołnierzy mamy też inne projekty, m.in. odwiedzam bazy wojskowe w Polsce czy poprzez moją fundację organizuję obozy sportowe dla ich dzieci. Rozmawiała w Waszyngtonie - Inga Czerny