Zdobywców mistrzowskich pierścieni poznamy zatem w Bostonie. W hali "Celtów" zostanie rozegrany szóste i ewentualne siódme (w przypadku zwycięstwa Lakers) spotkanie. Lakers, którym nie spieszy się specjalnie na wakacje, rozpoczęli równie dobrze jak w poprzednim meczu, w którym już po pierwszej kwarcie uzyskali 21-punktowe prowadzenie (35:14). Kobe Bryant grał jak na MVP sezonu przystało, raz za razem trafiając za trzy punkty (cztery takie rzuty w I kwarcie) i gospodarze błyskawicznie odskoczyli na kilkanaście punktów. Zaniepokojony szkoleniowiec Celtics Doc Rivers mógł tylko prosić o kolejne przerwy na żądanie, ale te nie wybijały z rytmu rozpędzonych Lakers. "Co musimy poprawić w obronie? Wszystko! Wiemy, że Kobe będzie trafiał, musimy wykonać lepszą pracę przy pozostałych zawodnikach" - zwracał uwagę po pierwszej kwarcie trener Rivers. Jego drużyna przegrywała 22:39. Kto wie, czy szkoleniowiec ekipy z Bostonu doczekałby się skutecznego pościgu jego podopiecznych, gdyby nie dziwna decyzja Phila Jacksona. Utytułowany trener gospodarzy na początku drugiej kwarty posadził na ławce wszystkich zawodników, którzy wypracowali wysokie prowadzenie, a wpuszczeni w ich miejsce zmiennicy nie pierwszy raz w tym finale nie sprostali zadaniu. Od stanu 43:24 po zagraniu Sashy Vujacicia Celtics zdobyli 15 kolejnych punktów i doszli rywali na dystans zaledwie czterech "oczek" (39:43). Imponował zwłaszcza Paul Pierce, który raz za razem przedostawał się pod sam kosz gospodarzy. W ostatnich minutach pierwszej połowy obudził się jednak Lamar Odom, i to głównie za jego sprawą Lakers nie schodzili do szatni przegrywając. Ostatecznie po pierwszych 24 minutach i trójce Pierce'a podopieczni trenera Jacksona prowadzili, ale tylko 55:52. Po zmianie stron Celtics szybko doprowadzili do wyrównania (57:57, rzut za trzy Raya Allena), a chwilę później wyszli na pierwsze w meczu prowadzenie (58:57). Przy słabszej dyspozycji w tej części gry Bryanta (sporo strat, dwa faule w ataku) ciężar gry wzięli na swoje barki Pau Gasol i Odom, którzy nie dali koszykarzom z Bostonu rozwinąć skrzydeł. Po nietypowym, jak dla tego drugiego, rzucie za trzy punkty na początku czwartej kwarty "Jeziorowy" prowadzili już 84:72 i zdawało się, że pewnie zmierzają po drugie zwycięstwo w serii, a co za tym idzie i miejsca w samolocie na podróż do Bostonu na kolejne spotkanie. Kolejny raz weterani w obozie Celtics pokazali jednak, że nie ma dla nich beznadziejnych sytuacji. Sygnał do ataku dał Sam Cassell, udanymi akcjami popisali się także m.in. Pierce i Kevin Garnett i na niespełna pięć minut przed końcem mieliśmy remis (90:90). Następne posiadania piłki, jak na ostanie minuty wyrównanego spotkania przystało, zamieniły się w prawdziwy festiwal rzutów wolnych. Więcej zimnej krwi wykazali gospodarze (Garnett trafił tylko 1 z 4 rzutów) i tuż przed końcem spotkania byli bliżsi sukcesu prowadząc 97:95. Celtics mieli jeszcze okazje do doprowadzenia do dogrywki, a nawet wygrania spotkania, ale rozgrywający znakomity mecz Pierce stracił piłkę na rzecz Bryanta. Lider Lakers dołożył następnie dwa punkty z kontry praktycznie przesądzając o zwycięstwie swojego zespołu (99:95). Los Angeles Lakers pokonali we własnej hali Boston Celtics 103:98 i nadal liczą się w walce o mistrzowski tytuł. Kolejne spotkanie zostanie rozegrane w nocy z wtorku na środę polskiego czasu w Bostonie. Los Angeles Lakers - Boston Celtics 103:98 (39:22, 16:30, 24:18, 24:28) Los Angeles: Bryant 25 (4x3), Odom 20 (11 zbiórek), Gasol 19 (13 zbiórek), Fisher 15, Farmar 11, Radmanovic 7, Vujacic 4, Walton 2, Mihm 0, Ariza 0, Turiaf 0. Boston: Pierce 38 (8 asyst), R. Allen 16 (3x3), Garnett 13 (14 zbiórek), Cassell 9, T. Allen 6, House 6, Brown 4, Posey 3, Rondo 3, Powe 0. Stan rywalizacji: 3:2 dla Celtics.