Trzy lata temu to nazwisko naprawdę niewiele mówiło - nawet tym, którzy uważali się za znawców koszykówki. Nie tylko dlatego, że Wade grał w Marquette, uniwersyteckim klubie dalekim od sławy Duke, Północnej Karoliny, Kansas czy UCLA, ale że przed draftem 2003 roku prasa rozpisywała się o LeBronie Jamesie czy Darko Milicicu, a nie koszykarzu uznawanym za "zbyt małego" by dominować w lidze. Wade został ostatecznie wybrany przez Miami Heat z numerem piątym, już w pierwszym sezonie pokazując coś, czego statystyka nie zmierzy: determinację, a przede wszystkim talent, który potrzebował wyzwania pod nazwą NBA by naprawdę zabłysnąć. W ciągu trzech sezonów, spędzając na parkiecie taką samą liczbę minut, nie tylko Wade podwyższył swoją punktową przeciętną z 16,2 do 27,2 punktów na mecz, ale w każdym z kolejnych sezonów powiększał liczbę zbiórek i asyst, zwiększając także procent trafionych rzutów z gry... - Kiedy rozpoczynałeś grę w Miami przyznawałeś, że nie za bardzo wiesz, czego się od ciebie oczekuje. Pozycja rzucającego rozgrywającego nie bardzo ci pasowała, mówiłeś, że ogranicza to, co możesz robić na parkiecie. Trzy lata później zostałeś uznany za jedną z dziesięciu największych gwiazd NBA. Koszykarzem. wokół którego wielu trenerów chciałoby tworzyć swój zespół... - Kiedy grałem w Marquette, byłem odpowiedzialny na parkiecie za tak wiele rzeczy, że nie mogłem sobie na początku wyobrazić, że w Miami mam być "tylko" rzucającym rozgrywającym. Szybko przekonałem się, że ten wyznacznik pozycji w NBA niewiele znaczy. Mam robić wszystko co pomoże drużynie - podawać, rzucać, zbierać. Czyli jak w Marquette - tylko, że tam nie miałem Shaqa. Grać z kimś takim w jednej drużynie to luksus. Nie dość, że rywale muszą na niego bez przerwy uważać, to jak nie masz innego wyjścia, to zawsze możesz mu podać piłkę - Shaq da sobie radę. To, czego wielu nie dostrzega to fakt, jak dobrze Shaq potrafi podawać. To zresztą jego marzenie - zaliczyć "triple-double". - Grasz przeciwko Chicago Bulls, drużynie z twojego rodzinnego miasta. Czujesz dodatkową presję? - Przede wszystkim czuję presję na portfelu, bo dostałem chyba kilkaset telefonów, żeby kupić bilety dla wszystkich bliższych i dalszych członków rodziny mieszkających w Chicago. Jakbym chciał spełnić wszystkie prośby, to pewnie w United Center nie starczyłoby pewnie miejsc dla normalnych kibiców. Dodatkowa presja? Chyba nie, choć z jakiegoś powodu przeciwko nikomu w lidze nie gram gorzej, chociaż z dwóch pierwszych meczów w playoffs jestem zadowolony. Wychowałem się podziwiając Michaela Jordana i Scottie Pippena, więc zawsze gra w hali, gdzie zdobywali mistrzowskie tytuły będzie dla mnie czymś specjalnym. Zawsze chciałem grać jak Pip. Michaela też podziwiłem, ale on wydawał się poza zasięgiem. - Skąd wziął się twój przydomek - "Flash"? W najnowszej reklamie "Converse" jesteś pokazywany bardziej jako gracz, który nigdy się nie poddaje - siedem razy padasz na parkiet, ale wstajesz po raz ósmy i grasz dalej! - "Flash" to wymysł Shaqa, który uwielbia dawać wszystkim jakieś ksywy. Na początku nie byłem tym przezwiskiem zachwycony, bo to nie jest mój ulubiony charakter komiksowy. Teraz się przyzwyczaiłem. Lubię nową reklamę, pomagałem w jej tworzeniu. Moją sportową miłością numer jeden zawsze był futbol amerykański, gdzie każda minuta gry opiera się na fizycznym kontakcie. Długo nie grałem w koszykówkę, bo byłem zbyt mały, nikt mnie nie chciał. Zaczęli mnie brać do drużyny, kiedy zobaczyli , że choć urosłem, to szybkość mi została. Twardość też. - Jesteście jednym z faworytów Konferencji Wschodniej, prowadzicie w pierwszej rundzie 2-0. Oba spotkania z Chicago Bulls rozstrzygały się jednak praktycznie w ostatnich 120 sekundach... - Tak samo jak dwa nasze pierwsze mecze w normalnym sezonie (100:97 oraz 85:84 - przyp. red.), które też minimalnie wygraliśmy. Bulls nigdy się nie poddają - to wie każdy w NBA. Mając takich snajperów jak Gordon, Hinrich czy Nocioni, który gra teraz jak All-Star, wiadomo, że nie spodziewamy się łatwego zwycięstwa w Chicago. W NBA nie ma zresztą czegoś takiego, jak łatwe zwycięstwo, a playoffs to przecież elita elity. Każdy z nas żyje dla tych kilku tygodni rywalizacji. Nie wyobrażam sobie niczego lepszego - przynajmniej do czasu, kiedy nie zagram w finałach. Przemysław Garczarczyk, Chicago