62 punkty podczas 33 minut spędzonych na parkiecie, 30 punktów zdobytych tylko w JEDNEJ, trzeciej kwarcie meczu, to liczby, które są już w historii najlepszych indywidualnych popisów National Basketball Association. Kibice i tak muszą czuć niedosyt i zawsze będą zadawać sobie jedno pytanie - ile punktów mógł tego magicznego wieczoru zdobyć Kobe, gdyby Phil Jackson pozwolił mu grać w czwartej kwarcie? Żeby zdać sobie sprawę z nieprawdopodobnego wyczynu strzeleckiego Bryanta trzeba sięgnąć do historii. 100 punktów Wilta Chamberlaina ciągle pozostaje niedoścignioną granicą koszykarskich możliwości, ale Wilt miał 2 marca 1962 roku przeciwko sobie rywali mniejszych o 40 centymetrów, sezon krótszy o kilkadziesiąt spotkań i ogólnie komfort tego, że może robić na boisku to, co tylko mu się podoba. Od czasu wyczynu Chamberlaina, najwyższą liczbą zdobytych punktów mógł pochwalić się David Robinson z San Antonio Spurs, który w 1994 roku zdobył 71 pkt przeciwko fatalnym w tamtych latach Los Angeles Clippers. Dziesięć lat później 62 punkty miał grający w Orlando Magic Tracy McGrady, ale zarówno on, jak "Admirał" potrzebowali na to całego meczu, a Bryantowi wystarczyły zaledwie 33 minuty! Gdyby odjąć wszystkie punkty pozostałym graczom Lakers, to i tak - dzięki 62 punktom Kobe'ego - Los Angles Lakers prowadziliby po trzech kwartach z czołową drużyną NBA 62:61. Dallas Mavericks przyjechali do Los Angeles jako zdecydowani faworyci, pamiętając na dodatek, że przed niespełna tygodniem Bryant zdobył przeciwko nim 43 punkty. Avery Johnson, trener Dallas przed meczem ustawił grę w ten sposób by zatrzymać jedynego gracza Lakers, który mógłby przechylić zwycięstwo na stronę gospodarzy, ale Bryant był nie do zatrzymania. Nie pomagały faule, podwajanie, a nawet potrajanie obrony na Bryancie - tego dnia jedyną osobą, która mogła zatrzymać Koby'ego był... jego własny trener. Phil Jackson powiedział na konferencji prasowej, że pozostawił decyzję gry w trzeciej kwarcie Kobe'emu, który był jak zwykle dyplomatą, mówiąc po meczu: - Nie chodziło o to, żeby zdobyć 70 punktów. Chcieliśmy wygrać z Dallas, a po trzech kwartach mieliśmy zwycięstwo w kieszeni. Jeśli tak było, jeśli Bryantowi naprawdę nie zależało na indywidualnej statystyce, to dlaczego w całym meczu miał zero asyst, dlaczego oddał w ostatnich pięciu minutach trzeciej kwarty 14 rzutów (co 21 sekund!), skoro jego zespół prowadził w tym momencie różnicą 30 punktów? Kobe Bryant, jak zresztą każda z supergwiazd NBA, w każdej minucie gry doskonale wie ile ma na koncie punktów, strat czy przechwytów i natychmiast porównuje zawodników, którzy wyprzedzają go w historycznych statystykach. Kobe musiał wiedzieć, że ma olbrzymią szansę zostać dopiero drugim koszykarzem w historii, który przekroczy 80 punktów. Wiedział także na pewno, że brakuje mu tylko dziewięć punktów do rekordu punktowego w historii Lakers - 71 "oczek" Elgina Baylora z 1960 roku. I nie chciał grać? Taki znawca psychologii - za jakiego uważa siebie samego, zresztą nie bez kozery, noszący przydomek "Zen Master" Phil Jackson - musiał wiedzieć, że Kobe aż pali się do tego, by wybiec na parkiet. Dając do zrozumienia Bryantowi, że jego obecność na parkiecie nie jest już potrzebna drużynie, Jackson pozbawił swojego zawodnika szansy na dokonanie czegoś wyjątkowego, a kibiców pozbawił okazji bycia świadkami historii. Historii, która może się już nie powtórzyć. Przemysław Garczarczyk, USA