Vladimir Sabich, który był synem chorwackich imigrantów, należał do populacji słynnych narciarzy, którzy w połowie lat 60. popularyzowali narciarstwo alpejskie w Stanach Zjednoczonych. Jego ojciec Vladimir senior w czasie drugiej wojny światowej był pilotem bombowca. Został zestrzelony na północy Japonii, a rozbił się pod Władywostokiem. Tam został internowany przez Sowietów. Wrócił jednak do kraju. Sabich senior, kiedy zobaczył swojego syna, nazwał go "pająkiem", bo miał tak nieproporcjonalnie długie ręce i nogi. Zresztą ten przydomek przylgnął do niego nawet mocniej niż imię. Ta śmierć wstrząsnęła światem sportu. Miliony widzów przed telewizorami widziało jak umiera Krótka, ale owocna kariera. Stał się jednym z najbogatszym sportowców w USA W 1950 r. rodzina Sabichów przeniosła się do Kyburz niedaleko Jeziora Tahoe. Tam w górskim terenie Vladimir junior stawiał pierwsze kroki na nartach. Trenował go Lutz Aynedter, narciarski mistrz w latach 40., który zaraz po wojnie wyemigrował z Niemiec. Zaszczepił w nim europejski styl jazdy na nartach. Uczniów Aynedtera wyróżniał fakt, że nie mieli strachu. I taki był właśnie Valdimir. Jeździł widowiskowo, ale właśnie przez to nie omijały go kontuzje. Łamał nogi i miał uszkodzony kręgosłup. Najlepsi wówczas narciarze świata łapali się za głowy, widząc, co na stoku wyprawia "Spider". On jednak zważał na innych, tylko robił swoje. W wieku 23 lat wystąpił w zimowych igrzyskach olimpijskich w Grenoble (1968). Tam był piąty w slalomie i 14. w slalomie gigancie. W czasie tych igrzysk na stoku kibicował mu jego ojciec. Sabich senior kupił mu wówczas pistolet Luger, który przekazał synowi. Ten odegrał potem fatalną rolę w jego życiu. Jeszcze w tym samym roku "Spider" wygrał jedyne zawody Pucharu Świata, triumfując w slalomie w Heavenly Valley. W sumie cztery razy stawał na podium PŚ w slalomie. Jego kariera nie trwała zbyt długo. Z narciarstwa wycofał się w 1970 roku, w wieku zaledwie 25 lat. Wrócił do Stanów Zjednoczonych, ale bez nart nie wytrzymał zbyt długo. Przeszedł na zawodowstwo, gdzie rywalizowano w slalomie i slalomie gigancie, ale w jeździe równoległej. W 1971 i 1972 roku Sabich został mistrzem świata zawodowców, wygrywając z samym Jeanem-Claudem Killym. Szybko stał się jednym z najbogatszych sportowców w USA. Dzięki temu mógł pozwolić sobie na przeprowadzkę do Aspen. Narty, seks i narkotyki. Tam poznał Claudine Longet Aspen, do którego "Spider" się przeprowadził, nie było wielkim miasteczkiem, ale ciągnęły tam tłumy. To było miasto wolności, w którym dominowały narkotyki i niezobowiązujący seks. Powstał tam też jeden z najlepszych ośrodków narciarskich na świecie, do którego ciągnęły gwiazdy. W dzień szusowali na nartach, a potem ruszali na balety do białego rana. W okolicy roiło się i roi od rezydencji wielkich gwiazd ze świata show-biznesu. W Aspen w latach 70. gniazdko uwiła sobie też Claudine Longet. Kiedyś była drugim głosem Francji po Edith Piaf. Francuzkę i Sabicha los skojarzył w restauracji Bear Valley w 1972 roku. Akurat rozmawiała ona z wielkimi gwiazdami: Clintem Eastwoodem, Robertem Conradem i Lizą Minnelli, kiedy podszedł do nich "Spider". Ten od razu wpadł w oko Longet. Tym, który ich swatał był inny znakomity amerykański alpejczyk Billy Kidd. Wtedy nikt nie wiedział, że ta miłość będzie miała tak tragiczny koniec. Longet, kiedy poznawała Sabicha, była mężatką. Od 1961 roku związana byłą z Andym Williamsem, który był piosenkarzem i prezenterem telewizyjnym. Mieli troje dzieci. Francuzka była początkowo artystką burleski w Las Vegas. Z czasem została piosenkarką, a za wstawiennictwem męża, także aktorką. Amerykanów zauroczyła, występując w 1968 r. w filmie "Party" u boku Peteresa Sellersa. Razem z mężem byli jednymi z najlepszych przyjaciół Roberta Kennedy'ego. Tragiczny dzień. Ostatnie chwile przed śmiercią spędził z nim Andrzej Bachleda-Curuś Ona mężatka. Sabich z kolei był ciągle adorowany przez wiele kobiet. To musiało prowadzić do tarć. I tak było. Bywało, że publicznie "prali brudy". W międzyczasie Longet rozwiodła się w 1975 roku. Po jednej z awantur doszło jednak do jej rozstania z Sabichem. Ten wyznaczył Francuzce datę wyprowadzki z jego domu w Aspen. Tego dnia doszło do tragedii. To był 21 marca 1976 roku. Amerykański narciarz miał 31 lat. Ostatnie chwile przed śmiercią Sabich spędził w towarzystwie m.in. Andrzeja Bachledy-Curusia. "Ostatni raz widziałem się z nim podczas przepięknego popołudnia w Aspen. Znowu, jak za dawnych lat, wspólnie pokonywaliśmy trasy i lekko dysząc usadowiliśmy się na krzesełku wiozącym do góry (...) Spider był zadowolony z udanego zakupu, wspólnie z dwójką przyjaciół, przepięknej rokującej dalekie perspektywy stacji narciarskiej w kanadyjskich Górach Skalistych. Jego wspaniała chałupa każdego wieczora pełna była zwariowanych pomysłów, a on sam był zawsze duszą towarzystwa" - pisał nasz znakomity narciarz w książce "Taki szary śnieg". Nasz narciarz po przybyciu do Las Vegas udał się na poszukiwania Sabicha, nie będąc świadomym, że jego przyjaciel już nie żyje. W jego książce jest taki oto dialog z kumplami. "- Możecie mi powiedzieć, gdzie przebywa Spider. Umówiłem się z nim na grę i od paru godzin szukam go i szukam...- Co ty, Andrzej, żartujesz? Jeśli tak, to nie bardzo ci się ten żart udał - usłyszałem w odpowiedzi.- Ale przecież naprawdę umówiłem się z nim dzisiaj na kortach. Dlaczego doszukujecie się w tym jakiegoś żartu?- To ty naprawdę nic nie wiesz? Spider nie żyje.- Jak to, nie żyje! Przecież...Na szczęście potok bezsensownych myśli wdzierających się na język przerwał Bill:- Zastrzeliła go ta mała." Dalej możemy przeczytać opis zdarzeń przedstawionych przez Bachledę-Curusia: Sabich zginął z pistoletu, jaki w 1968 roku otrzymał od swojego ojca. Wspominaliśmy o tym wcześniej. Śmieszna kara. Obrona wskazywała na błędy proceduralne "Zabiłam go" - miała krzyczeć Longet. Jej obrona obaliła wszystkie najważniejsze dowody. Wszystko przez błędy proceduralne. Za swój czyn otrzymała śmieszną karę. To zdarzenie zakończyło jednak jej karierę, a ona sama została znienawidzona przez społeczność Aspen. Mała kula Lugera wbiła się tuż pod żebrami. Przebiła tętnicę i trzustkę. Lekarze próbowali go jeszcze reanimować, ale bezskutecznie. O zabójstwo została oskarżona Longet. Obrona nalegała na to, by jej czyn uznać za nieumyślne zabójstwo. Francuzka opowiadała, że była zdziwiona widokiem pistoletu w domu. Twierdziła, że nic o nim wcześniej nie wiedziała. Chciała też, by Sabich nauczył ją nim się posługiwać. "Luger leżał w mojej dłoni, ale nie skierowałam go w stronę »Spidera«. Potem pistolet wypalił. »Spider« wielokrotnie krzyczał moje imię. Zaczął osuwać się na podłogę. Powiedziałem mu, że zadzwonię do szpitala i poprosiłam, żeby się nie ruszał. Kiedy wróciłam do łazienki, dzieci już tam były. Poprosiłam je, aby wyszły na zewnątrz i zaczekały na przybycie karetki. Potem spróbowałam rozmawiać ze »Spiderem«, ale on zaczął mdleć. Rozpoczęłam sztuczne oddychanie" - mówiła Longet, zapewniając, że bardzo się kochali. Dowody wskazywały jednak na to, że jej zeznania - składane pod przysięgą - nie do końca były prawdziwe. Ktoś widział wcześniej Longet w jednym z barów, gdzie miała raczyć się kokainą. Zresztą jej ślady znaleziono w jej krwi. Zatrzymano też jej dziennik, w którym pisała o tym, że jej związek z Sabichem dobiega końca, choć w zeznaniach twierdziła, co innego. Stwierdzono również, że przed oddaniem strzału spust został pociągnięty co najmniej cztery razy. Wreszcie policja twierdziła, że wkrótce po incydencie Longet mówiła: "Zabiłam go". W procesie pomagał jej były mąż, który załatwił Longet najlepszych adwokatów. Ci skupili się na tym, by wyłapywać błędy proceduralne. I to im się udało. Wykazali, że policja zarekwirowała dziennik Longet bez nakazu. Krew została pobrana z rażącym naruszeniem standardowej procedury. Dlatego sąd nie wziął pod uwagę tego, że była pod wpływem kokainy. Pistolet, z którego zginął Sabich został najpierw zbadany przez policjanta, który nie był ekspertem od broni. Podważone zostały też słowa policjanta, który miał usłyszeć od Longet: "zabiłam go". Wszystko dlatego, że nie było przy tym prawnika Francuzki. W związku z tym sąd nie wziął pod uwagę dowodów oskarżenia. Przed procesem, kiedy została zwolniona za kaucją 5 tys. dolarów, uczestniczyła w nabożeństwie żałobnym Sabicha. Ostatecznie w kwietniu 1976 roku sąd wydał wyrok. Uznano Longet winną nieumyślnego spowodowania śmierci. Maksymalna kara w tym wypadku to były dwa lata więzienia i 5 tys. dolarów grzywny. Sąd ogłosił karę, z której wciąż wielu się śmieje. Francuzka została skazana na 30-dniowy pobyt w więzieniu i grzywnę w wysokości 250 dolarów. Mało tego. Longet mogła odbywać karę w wybrane przez siebie dni i uznała, że najlepiej będzie to czynić w weekendy. Zaraz po wszystkim Lognet wyjechała z Ronem Austinem, jednym ze swoich prawników, do Meksyku. W 1985 roku się pobrali. Rodzice Spydera złożyli pozew cywilny przeciwko Longet, żądając 1,3 mln dolarów. Do ugody doszło bez udziału sądu. Było jednak zastrzeżenie. Francuzka nie mogła opowiedzieć ani spisać swojej historii. Piosenkę o Longet napisali Mick Jagger i Keith Richards. Nosi ona tytuł "Claudine" i otwiera płytę "Some Girls". Sabichowi poświęcono z kolei film "Szaleńczy zjazd" ("Downhill Racer"). Reżyserem był Michael Ritch, a Sabicha zagrał Robert Redford.