Maryna Gąsienica-Daniel, choć zmagała się z wirusem, to jednak zacisnęła zęby i dzielnie walczyła w mistrzostwach świata w narciarstwie alpejskim w Courchevel. Mimo tak dużych problemów zanotowała najlepszy występ w karierze, zajmując piąte miejsce w slalomie równoległym. W swojej koronnej konkurencji - slalomie gigancie była 10. Tak naprawdę to był w ogóle cud, że stanęła na starcie. 29-latka miała trzy bardzo intensywne dni. We wtorek w południe wystąpiła w zawodach drużynowych w slalomie równoległym. Wieczorem startowała w eliminacjach do slalomu równoległego. W środę wystąpiła w finałach slalomu równoległego, a w czwartek rano jechała slalom gigant. Jest sportowcem, więc tyle startów nie było żadną nowością. Tyle tylko, że dzień przed tym maratonem pojawiły się u Gąsienicy-Daniel poważne kłopoty zdrowotne, które omal nie wykluczyły jej z tych występów. Dramatyczne wyznanie Maryny Gąsienicy-Daniel Przygotowywała się pani cały sezon do imprezy docelowej, jaką były mistrzostwa świata. Tymczasem tuż przed najważniejszymi startami pojawiły się duże problemy zdrowotne. - To, co mnie spotkało, było naprawdę przykre i na początku było ciężko dobrać odpowiednie słowa. Z drugiej strony to jest życie, a w nim dzieją różne rzeczy. Poświęcam całe swoje życie dla narciarstwa i staram się być w najwyższej formie na najważniejsze zawody sezonu, ale na chorobę wpływu nie miałam. Może to mi było akurat pisane. Nie byłam w stanie nic z tym zrobić i jedyne co mi pozostawało, to spróbować stawić czoła tej sytuacji. Był moment, w którym chciała pani zrezygnować ze startu? - Problemy żołądkowe pojawiły się dzień przed startem w rywalizacji drużynowej w slalomie równoległym. Chciałam odpuścić ten start, bo naprawdę źle się czułam. Poszłam jednak na narty, by zobaczyć, czy w ogóle dam radę jeździć, bo wieczorem były kwalifikacje do indywidualnego slalomu giganta. Dzień wcześniej cały czas leżałam. Nic nie jadłam i nic nie piłam, więc chciałam zobaczyć, jak mój organizm zareaguje. Tak się jednak przydarzyło, że Magda Łuczak nie była w stanie wystąpić w team evencie, więc na 10 minut przed startem, zdecydowaliśmy, że jednak wystąpię, bo wcześniej zrobiłam dwa rozgrzewkowe przejazdy. Na tyle, na ile mogę, bo na pewno nie była to jazda, na jaką mnie stać. Brakowało bowiem energii. I chyba ten mój start wyszedł nawet nie najgorzej. Nie wiedziałam, jak choroba będzie się rozwijała, więc trudno było odpuszczać każdy start po kolei, licząc na to, że na slalom gigant się wyleczę. Dlatego zaryzykowaliśmy i postanowiliśmy startować wszystko, jak leci. Za mną zatem trzy wyczerpujące dni. One były męczące dla zdrowych osób, a co dopiero dla tych, które walczyły z zatruciem pokarmowym. Nie jadła pani i nie piła, bo nie była w stanie, czy po prostu wszystko, co pani przyjęła, przelatywało przez panią? - Na początku nie byłam w stanie nic zjeść ani nic wypić. Później, kiedy już mnie nie odrzucało, to z kolei wszystko, co przyjęłam, to przelatywało przeze mnie, jeżeli potrzebujemy takich szczegółów. Na starcie zatem musiał być straszny mętlik w głowie. Nie dość, że trzeba było się koncentrować na jeździe, to do tego trzeba było trzymać w ryzach cały organizm. Cierpiała pani kiedyś bardziej w czasie zawodów? - Na igrzyskach olimpijskich w Pekinie miałam problemy z plecami, ale w dzień startu byłam tam pewniejsza niż w czwartkowym gigancie. Czułam się naprawdę źle. To był chyba najgorszy z tych wszystkich dni. Nie było to przyjemne. Przecież taki jeden przejazd trwa ponad minutę. To jest duży wysiłek. W skrętach są duże przeciążenia. Do takiej rywalizacji musi być zdrowe i mocno napięte ciało, a przecież przy problemach żołądkowych ciało robi się coraz bardziej wiotkie, bo nie dostaje składników odżywczych. W takiej sytuacji mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Nie chce jednak, żeby to, co mnie spotkało, było wytłumaczeniem dziesiątego miejsca w slalomie gigancie. Nie o tłumaczenia tu chodzi, bo to wciąż wynik światowej klasy, a bardziej o to, by wytłumaczyć kibicom, co pani przeżywała w czasie mistrzostw świata. Za panią przecież bardzo dobry czempionat, a w pełni sił mogło być jeszcze lepiej. W slalomie gigancie traciła pani głównie w końcówkach i to właśnie było spowodowane brakiem sił? - Trudno ocenić, bo nie czułam, by bolały mnie nogi. Brakowało jednak energii na tych ostatnich metrach. Starałam się jednak na maksa, ale mój organizm nie ułatwiał mi życia. Jasna deklaracja najlepszej polskiej alpejki Federica Brignone w wieku 32 lat została w czwartek wicemistrzynią świata. Wszystko zatem jeszcze przed panią. - To prawda. Jeżeli się uda, to chciałabym kontynuować karierę na pewno do igrzysk w Cortinie d'Amprezzo. Tam będę miała właśnie 32 lata. Teraz wraca pani na chwilę do domu. Przebada się pani zatem dokładniej w kraju, bo problemy żołądkowe nie po raz pierwszy dały o sobie znać u pani w tym sezonie? - Nie wiem, czy te poprzednie problemy powinnam wiązać z tym, co mnie teraz spotkało. Tym razem wyglądało to po prostu na wirus. Na podobne problemy narzekali też Francuzi i Hiszpanie. Byłam w wysokiej formie, a wtedy organizm jest mocno wyjałowiony i łatwo o infekcję. Na pewno jednak, jeśli będę miała trochę więcej czasu, to zrobię odpowiednie badania. Jakie ma pani dalsze plany startowe? - Na początku marca wystąpię w supergigancie w Kvitfjell, a potem przede mną dwa slalomy giganty w Are i Soldeu. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport