Maryna Gąsienica-Daniel dotarła we wtorek do ćwierćfinału w slalomie równoległym podczas mistrzostw świata w Cortina d’Ampezzo. Ósma lokata to najlepszy wynik w jej karierze. Ostatniego słowa we włoskiej imprezie jednak nie powiedziała. O medal powalczy ponownie jeszcze przed weekendem. Łukasz Żurek, Interia: To było gorące popołudnie. Dawno z tak ogromnymi emocjami nie obserwowaliśmy rywalizacji na alpejskim stoku. Andrzej Bachleda-Curuś II: - Emocje niemal szczytowe, co tu dużo mówić. Z olbrzymią satysfakcją obserwowałem wspaniałą walkę Maryny. Trudno mi opisywać prostymi słowami, co czułem. W czwartek start w slalomie gigancie. Świetna okazja na duże show - dzień później nasza najlepsza obecnie narciarka obchodzić będzie 27. urodziny. - Wtorkowy wynik to doskonały prognostyk na to, co czeka nas właśnie w czwartek. Nie chcę nic gadać, ale dla mnie co najmniej pierwsza szóstka w gigancie, jeśli będą dwa równe przejazdy. A sądzę, że można myśleć i o medalu. Mówię prywatnie, bo najgorzej zapeszyć. Ale taka jest prawda. Maryna jeździ wspaniale i pokazała to już w kombinacji. Co nie pozwoliło jej na wtorkowy awans do półfinału? Błędy techniczne czy może jednak nie udźwignęła medalowej szansy mentalnie? - Zawsze jest problem z ustawieniem slalomu równoległego. Trasa niebieska i czerwona rzadko kiedy są ustawione identycznie. Tym razem było wyraźnie widać, że piąta bramka na niebieskim torze była lekko odstawiona i powodowała trudność dla wszystkich. Jeśli ktoś w tę bramkę wjechał zbyt na wprost, miał później problem z wykonaniem "banana" pod spodem i tam się dużo traciło. Przydarzało się to wielu zawodnikom. I Martyna niestety również trochę na tym ucierpiała. Ale pamiętajmy, że przegrała z finalistką (uległa Austriaczce Katharinie Liensberger - przyp. red.). Czapki z głowy! Polski kibic w ostatnich latach nie miał szans, żeby "wyspecjalizować się" w narciarstwie alpejskim. I nie bardzo teraz wie - być rozczarowanym brakiem krążka, czy jednak cieszyć się z sukcesu? - Prawdę powiedziawszy, wychodzimy w Polsce z cholernej bidy alpejskiej. Co tu dożo mówić - od wielu lat poza Jędrkiem, moim synem, który miał bardzo dobre wyniki, nie działo się nic. Dotknęliśmy trochę sportowego dna. Dzięki Marynie w tej chwili idziemy do góry. Kibic na pewno życzyłby sobie od razu wyników światowych. Do tego daleka droga. Ale Maryna daje nam szansę, żebyśmy sobie mogli o tym pomarzyć. I zarazem olbrzymie nadzieje na najbliższą przyszłość. Laikowi trudno dostrzec gołym okiem największe atuty naszej zawodniczki. - Ona jest typem Tessy Worley (czterokrotna medalistka MŚ - przyp. red.). Ma niesamowite stanie na śniegu. Parę drobiazgów technicznych na pewno dopracuje. Odznacza się doskonałą mentalnością do wygrywania i ma wspaniałe rodzinne geny sportowe. Chwała Bogu. Czeka nas parę lat miłego kibicowania. Będziemy mieli z tego kupę przyjemności. "Marynomania" - przynajmniej od kilku tygodni takie hasło co jakiś czas słychać i widać w tzw. przestrzeni publicznej. Nie na wyrost? - W Polsce jesteśmy złaknieni śniegu i narciarstwa. I wszyscy chcemy mieć swojego przewodnika, nowego idola. To zrozumiałe. Ale chciałbym przy okazji tylko wspomnieć, że szykuje nam się druga znakomita dziewczyna - Magda Łuczak, która ma teraz 19 lat. W tych mistrzostwach świata też będzie brała udział. Dużo trenowała we Włoszech, właściwie spędziła tam całe dzieciństwo. Widzę w niej zawodniczkę, która będzie wspierać Marynę, a niedługo stanie się dla niej konkurentką. I wspólnie będziemy się z tego ogromnie cieszyć. Rozmawiał Łukasz Żurek