Sebastian Staszewski, Interia: - Co robiłeś 19 czerwca 2018 roku, gdy reprezentacja Polski grała na mistrzostwach świata z Senegalem? Jakub Kamiński: - Byłem wtedy we Wronkach. Jeśli dobrze pamiętam, to oglądałem ten mecz razem z kolegami z internatu Lecha. Cztery i pół roku później to ty zagrałeś na mistrzostwach świata. - Pierwszy mundial, który pamiętam, to ten w Republice Południowej Afryki. Później obejrzałem mistrzostwa w Brazylii. Ale tam Polaków zabrakło. Trzeci turniej był już z naszym udziałem, w 2018 roku Rosji, ale za to bez sukcesów. Teraz trwają moje czwarte mistrzostwa - i to z moim udziałem. Niesamowicie się to wszystko potoczyło... Transfer do Bundesligi, powołanie do kadry na mundial, aż w końcu debiut na mistrzostwach w podstawowym składzie. Może się zakręcić w głowie. - Może, ale twardo stąpam po ziemi. Na początku miałem marzenie, aby w ogóle znaleźć się w drużynie na mistrzostwa. Jak już się w niej znalazłem i przyleciałem do Kataru, to pomyślałem, że w sumie mogę powalczyć o to, aby grać. "Hej, jestem w dobrej dyspozycji, może się przydam?" - przeszło mi przez myśl. Chociaż jeśli mam być szczery, to nie wiedziałem, że trener Czesław Michniewicz będzie chciał zmienić ustawienie. Nastawiłem się więc raczej na to, że jeśli pomogę, to z ławki. A tu taka niespodzianka. Wiesz z czego wynikała taka decyzja trenera Michniewicza? - Z analizy gry Meksyku wyszło, że przestrzenie na skrzydłach będą duże i będę tam mógł atakować. Co poczułeś, kiedy dzień przed meczem z Meksykiem dowiedziałeś się, że zagrasz od początku? - Euforię. Bo nadchodziło spełnienie moich dziecięcych marzeń. Od razu zadzwoniłem do taty, brata i przyjaciół. Tylko oni wiedzieli, że zagram. Co w trakcie meczu zrobiło na tobie największe wrażenie? - Hymn. Wiadomo, że ponad dziewięćdziesiąt procent kibiców na stadionie to byli Meksykanie, ale i tak czułem nieprawdopodobną dumę. Miałem świadomość, że w Katarze ten hymn śpiewa ze mną prawie czterdzieści milionów Polaków. To całkiem inne uczucie niż to z meczu ligowego, czy nawet pucharowego. Jesteś zadowolony ze swojego występu? - Swoje zadania taktyczne zrealizowałem. Szczególnie w defensywie. Wcześniej analizowałem grę lewego obrońcy Jesúsa Gallardo i wiedziałem, że będę miał z nim dużo roboty. Szedł cały czas mocno do przodu, znacznie bardziej niż prawy obrońca, kiedyś zdarzało mu się nawet strzelać bramki, więc miałem świadomość, że muszę go odciąć. Takie właśnie były moje zadania. Oczywiście, jeśli pojawiłaby się okazja do atakowania, to miałem atakować. Tak jak w pierwszych minutach, gdy o mało nie wyszedłeś sam na sam po podaniu Robert Lewandowskiego. - Zgadza się. Rozmawialiśmy później z Robertem o tym. Szkoda, że piłka poleciała do boku i wyrzuciło mnie na skraj pola karnego. Gdyby nie to, dałbym radę oddać strzał. Antycypowałem w tej sytuacji, dobrze wyczułem intencje Roberta dlatego tym bardziej żałuję, że piłka była zagrana troszkę za mocno. Sławomir Peszko, były skrzydłowy kadry, a dziś nasz ekspert, zauważył, że w Bundeslidze rozwinąłeś swoje umiejętności gry w defensywie. - Zdecydowanie się z tym zgadzam. Właśnie dzięki temu wywalczyłem sobie miejsce w drużynie Wolfsburga. Chłopaki, z którymi rywalizowałem, potrafili robić spore zamieszanie w ataku, ale momentami niezbyt przykładali się do obrony. Ja natomiast mocno tam pracowałem i zdarzyło mi się odciąć nawet Raphaëla Guerreiro z Borussi Dortmund. Trener Niko Kovač wiedział, że idzie mi dobrze i przestawił mnie z lewej strony na prawą. Dlatego mam świadomość, że w Niemczech poprawiłem właściwie każdy aspekt, chociaż nie było łatwo. Swoje musiałem wycierpieć. Ale opłaciło się. W październiku byłem na przykład w czołówce zawodników Bundesligi, którzy kreowali sytuacje. Wiem jednak, że to, co do tej pory pokazywałem w Lechu Poznań, teraz muszę przenieść na wyższy poziom. Brakuje mi bramek i asyst... Jeśli po meczu z Meksykiem były jakieś zarzuty wobec ciebie, to dotyczyły one właśnie ofensywy. Po pierwsze miałeś kilka niedokładnych zagrań, po drugie - brakowało w twoim wykonaniu rajdów czy dośrodkowań. - Zgadzam się z tym, było tego za mało. W obronie napracowałem się za dwóch, ale w ataku trochę mi zabrakło. Chociaż głównie dlatego, że graliśmy bardzo nisko. Gdyby jeden czy drugi zawodnik wyłamał się z planu trenera, zrobiłby się bałagan, wszystko mogłoby się posypać. Nie mogliśmy na to pozwolić. Dotarła do ciebie krytyka? - Była mi obojętna. Słucham tego co mówi mi trener Michniewicz, Robert Lewandowski, koledzy z reprezentacji, moi bliscy. Falę hejtu przeżyłem już po debiucie z San Marino. I poradziłem sobie z tym. Tak samo jak wtedy, gdy przyjechałem na kadrę z Niemiec, ale nie dostawałem szans. Selekcjoner powiedział mi wtedy, że jak zacznę grać w Niemczech, to zacznę grać w kadrze. I tak się stało. Teraz też sobie poradzę. Generalnie mam do kibiców tylko jedno życzenie: niech nas ocenią po naszym ostatnim meczu. Po pierwszym nie ma to żadnego sensu. Wciąż jesteśmy w grze i drugi mecz nie jest meczem o wszystko. Jesteśmy w stanie wyjść z grupy? - Uważam, że tak. Dla niektórych to ostatnie mistrzostwa świata w karierze, dla innych - pierwsze. Wszystkich jednak łączy jedno: mamy olbrzymią motywację. Jesteś gotowy, aby zagrać w meczu z Arabią Saudyjską? - Tak. I psychicznie, i fizycznie. Rozmawiałem z trenerem przygotowania fizycznego i powiedział mi, że wszystkie moje parametry po meczu z Meksykiem są w normie. A więc jestem gotowy, aby dać z siebie sto procent. W Dosze rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia