Gdy wspominamy zwycięski remis na Wembley, lubimy często przywoływać lekceważące zachowanie angielskich kibiców, którzy darli się na Polaków per "animals". Mało dyplomatycznie. Ale to nieprawda, że historia z tymi zwierzęcymi okrzykami zaczęła się właśnie wtedy. Jako pierwsi usłyszeli je Argentyńczycy i to wtedy, gdy niekoniecznie można było się tego spodziewać. Na mistrzostwach świata w 1966 roku, organizowanych właśnie na angielskich boiskach. Dosyć stereotypowe migawki z tamtego mundialu są zwykle zmonopolizowane przez kontrowersyjną bramkę Geoffa Hursta, która de facto przesądziła o tytule dla dumnych synów Albionu w decydującym spotkaniu z Niemcami. Ale w 1966 roku, jeszcze zanim Bobby Moore wziął od królowej i podniósł triumfalnie "Złotą Nike", doszło do zapłonu, który będzie odtąd odzywał się przez kolejne dziesięciolecia. Mniej lub bardziej, ale zawsze z dużą dozą emocji. Najczęściej negatywnych. Oto na angielskich boiskach zaczęła się tak naprawdę bezpardonowa rywalizacja o prymat w futbolu między Europą i Ameryką Południową. Były oczywiście wcześniejsze starcia czy wręcz bójki - jak choćby Węgrów z Brazylijczykami w '54 - ale jeszcze nigdy poziom złych emocji nie był tak wysoki. Symbolem tej złej krwi stało się wyrzucenie z boiska argentyńskiego kapitana Antonio Rattina w spotkaniu z Anglikami na Wembley, ale przecież metodyczne gumkowanie drużyn z Ameryki Południowej miało wiele twarzy. Pomińmy Chile, które rzeczywiście nie potrafiło wiele pokazać w silnej grupie z ZSRR, północnymi Koreańczykami i Włochami. Ale już przypadek Brazylii dawał do myślenia. Mistrzowie świata przyjechali do Anglii z wielkimi nadziejami na trzeci triumf z rzędu, znowu pod przewodnictwem wielkiego Pele, ale "król futbolu" został niemiłosiernie skopany na oczach beznamiętnych sędziów. Najpierw nie dawał mu żyć Bułgar Żeczew, potem - po chwilowym odpoczynku w meczu z Węgrami - dzieła dopełnił Portugalczyk Morais. O żadnym wykluczeniu winowajców nikt nawet nie pomyślał. Warto przy tym dodać dwie ciekawostki. Nie wiadomo, czy mogły one mieć jakiekolwiek znaczenie, ale faktem jest, że zaledwie dwa lata wcześniej, w maju 1964, Anglicy z Moore'em, Charltonem, Geavesem dostali od Brazylii na Maracanie niezłe baty (1-5) podczas południowoamerykańskiego tournee - znaczy, mieli prawo obawiać się mistrzów świata na mundialu - a decydujący o pozostaniu w turnieju pojedynek "Canarinhos" z Portugalią sędziowali trzej Brytyjczycy, w tym Anglik jako główny oraz Walijczyk i inny Anglik na linii. W takich okolicznościach, widocznej i dość powszechnej niechęci do drużyn zza oceanu przystępowano do ćwierćfinałów. Sędzia (nie) potrzebuje tłumacza Najwięcej kontrowersji wzbudził bój gospodarzy z Argentyńczykami, a szczególnie to, co wydarzyło się w 35. minucie na Wembley. Do dzisiaj nie za bardzo wiadomo, o co poszło, obraz telewizyjny tego nie wyjaśnia, pozostają jedynie relacje świadków i to ubogie, bo sędzia nigdy publicznie nie zabrał głosu. A jednak bez wahania wyrzucił z boiska (kartek jeszcze wtedy nie było) kapitana gości Antonio Rattina, choć ten... nie popełnił żadnego faulu. Najbardziej prawdopodobna wersja zdarzeń jest taka: Rattin nie mógł pogodzić się ze stronniczym - zdaniem Argentyńczyków - sędziowaniem, zwracał na to uwagę i pokazywał na opaskę kapitańską, co miało oznaczać, że ma prawo rozmawiać na ten temat z arbitrem. Poza hiszpańskim nie mówił jednak w żadnym języku, więc liczył na... pomoc tłumacza, który by przekazał, o co mu chodzi. Z kolei sędzia, nieznający hiszpańskiego, odebrał te podchody jako wyzwiska. I kazał postawnemu zawodnikowi opuścić boisko. Niemal dziesięć minut trwało zamieszanie, bo Rattin odmawiał. Musiały go ściągać dopiero służby porządkowe, a wściekłość widowni połączoną z rzucaniem... czekoladkami wzbudziło jeszcze nonszalanckie zmięcie po drodze chorągiewki w rogu boisku, będącej akurat w brytyjskich barwach. Przy okazji padło też wiele cierpkich słów z jednej i z drugiej strony. Z tych nadających się do druku, można wskazać donośne "Off, off!", które niosło się z trybun. Oliwy do ognia dolał jeszcze Alf Ramsey, który po ostatnim gwizdku wpadł na murawę i zabronił swoim piłkarzom wymieniać się koszulkami. Według jednej wersji trener już wtedy wspominał o Argentyńczykach jako o "animals" (choć Jimmy Greaves w swojej biografii pisze, że tego nie słyszał), według innej - krzyczeli tak kibice, jeszcze inna wskazuje, że takie słowa pojawiły się dopiero na konferencji prasowej. Tak czy inaczej, dotarły w relacji z tego spotkania do Argentyny i podgrzały tylko atmosferę, bo prestiżowy "El Grafico" podawał jednocześnie, że Anglicy popełnili znacznie więcej fauli niż Albicelestes (33 do 19). W Anglii nikt się tym jednak nie przejmował. Drugi akt południowoamerykańskiego dramatu Dokładnie w tym samym czasie, 23 lipca 1966 o godzinie 15, tylko na stadionie w Sheffield (Hillsborough, znanym później z tragicznych wydarzeń) rozgrywał się inny akt południowoamerykańskiego dramatu. Wynik 4-0 mógłby wskazywać, że spotkanie między zachodnimi Niemcami a Urugwajem było jednostronne. Ale nic z tych rzeczy. Europejczycy strzelili trzy gole w ostatnich dwudziestu minutach, długo po tym, jak na początku drugiej połowy z boiska zostali usunięci dwaj "Urusi". W dziewięciu nie mieli już żadnych szans i w końcówce całkowicie opadli z sił. Niemcy wykonali wyrok. I jeszcze jedna ciekawostka. Spotkanie gospodarzy z Argentyńczykami sędziował... Niemiec Kreitlein, w starciu RFN z "Urusami" z gwizdkiem biegał... Anglik Finney. Jakim sposobem udało się przepchnąć takie rozwiązanie? Holenderski sędzia Leo Hom mówił przekornie niedługo potem, że Międzynarodową Federację Piłkarską kontrolują trzy osoby: Sir, Stanley i Rous. Ale było jeszcze inne zdarzenie. Po fazie grupowej komitet sędziowski miał wyznaczyć arbitrów na kolejne mecze. Późnym wieczorem przyszło powiadomienie, że posiedzenie odbędzie się nazajutrz rano, tymczasem kilku sędziów mających wziąć w nim udział było w zupełnie innych miastach bez możliwości dojechania na czas. W taki sposób wyznaczanie rozjemców w ćwierćfinałach dokonało się bez nich. Za to w obecności Stanleya Rousa, szefa FIFA i Kena Astona, szefa sędziów. Być może nawet bez pomocy arbitrów, bez niezrozumiałych decyzji i bez tych szczególnych okoliczności, które towarzyszyły meczom ćwierćfinałowym, Anglicy i Niemcy przeszliby do półfinału. Nawet jest to prawdopodobne. A jednak te dwa mecze, wywołując tyle kontrowersji, nie tylko pozostawiły niesmak, ale przede wszystkim zmieniły całkowicie postrzeganie rywalizacji europejsko-południowoamerykańskiej. To już nie była jedynie twarda walka o swoje, ale bój bez pardonu. Anglicy zapamiętali słowo-klucz - "animals", Argentyńczycy mówili o "kradzieży w służbie jej królewskiej mości". Następujące niedługo po mundialu spotkania o Puchar Interkontynentalny (Racing - Celtic i przede wszystkim Estudiantes - Manchester United) jeszcze bardziej tę wrogość spotęgowały. Gdy 20 lat później "Albicelestes" mierzyli się znowu z dumnymi synami Albionu w piekle meksykańskiej Guadalajary, a Maradona stawał się oszustem i geniuszem w jednej osobie, biorąc rewanż za wszystkie upokorzenia - konflikt o Falklandy-Malwiny był najbardziej świeży - ale tak naprawdę niejeden pomyślał sobie wtedy o batalii na Wembley, kiedy wszystko się zaczęło. Antonio Rattin myślał o niej na pewno. Nie wspominał o tym, ale może nawet uśmiechał się pod nosem. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz wszystkie opowieści o pasjonującej historii mistrzostw świata