W piłce klubowej zmiany trenerów w szybkim czasie są na porządku dziennym, bo też zmienność zdarzeń jest ogromna. Gdy gra się co tydzień, to co tydzień przyjść może kryzys. I chociaż istnieją kluby, które stawiają na tego samego trenera od lat, co przynosi im sukcesy, to jednak solidna ich część zmienia ich jak gaśnice do gaszenia pożaru. I tak sobie żyją od kryzysu do kryzysu, od jednej fali zmiatającej szkoleniowca do kolejnej. Reprezentacje jednak powinny być od tego wolne, podobnie jak wolne od tego powinny być rządy w państwie - o ile nie jest ono republiką bananową, pełną przewrotów, zamachów i niestabilności. Jest bowiem reprezentacja czymś innym i czymś więcej niż klub, zatem traktowanie jej gaśnicą do gaszenia doraźnego pożaru jest absurdem. Jeżeli jakikolwiek związek ma prowadzić reprezentację, to rozpisać jej powinien plan na lata. Zwłaszcza, że jest na to czas i przestrzeń - drużyna narodowa gra relatywnie rzadko, a jeszcze rzadziej ma do rozegrania dużą imprezę piłkarską. Dwa lata to sporo, a jeszcze sensowniej byłoby widzieć, że zespół narodowy rozwija się na przestrzeni kilku turniejów, jak chociażby Maroko czy Japonia podczas tegorocznego mundialu. Fundament pod ich sukcesy wylany został cztery lata wcześniej. Niemcy, Szwajcaria, Belgia zmieniają selekcjonerów rzadko Niemcy na przykład nie wyszły z grupy mundialu po raz drugi z rzędu. Nie wiemy jeszcze czy Hansi Flick zostanie dalej selekcjonerem, ale nawet przy takiej klęsce jak niemiecka nie widać u sąsiadów podobnego cyrku związanego z reprezentacją jak u nas. Zresztą trener Flick jest dopiero dziesiątym selekcjonerem Niemiec po drugiej wojnie światowej! Joachim Löw zawalił mistrzostwa w 2018 roku, a i tak został na stanowisku. Szwajcaria z kolei w XXI wieku wymieniła selekcjonerów jedynie czterokrotnie i od czasów Köbi Kuhna każdy pracował po minimum 6-7 lat. Belgia takich trenerów miała sześciu, a podobnych przykładów można by mnożyć i użyć do nich tych reprezentacji, które kwestię selekcjonera traktują serio - jako projekt. CZYTAJ TAKŻE: Sensacyjne wyjaśnienie klęski Szwajcarów. Problem jest poważny Polskę na koniec 2020 roku, z zatem raptem dwa lata temu, prowadził jeszcze Jerzy Brzęczek. Następnie został nagle zmieniony, by zastąpić go Paulo Sousą - facetem, który z reprezentacji Polski zwyczajnie dał nogę po niespełna roku. Zastąpił go Czesław Michniewicz, któremu teraz PZPN nie chce jednostronnie przedłużyć umowy po najlepszym występie Polski na mundialu od 1986 roku. I niezależnie od tego, co kto sądzi o Michniewiczu, to przecież w styczniu PZPN doskonale wiedział, kogo zatrudnia. Wiedział o stylu gry Michniewicza, o tym, że najpierw chce on wyprowadzić Polskę z grupy, a dopiero na kolejnych imprezach, po złamaniu tej psychologicznej bariery, dodać do tego coś więcej. Wiedział o jego rozmowach z "Fryzjerem" i o tym, jaki stawia trenerowi cel, który ten wypełnił - awansował na mundial, wyszedł na nim z grupy. Przedłożył wynik nad styl i przerwanie polskiego koszmaru grupowego nad ofensywną szarżę na Argentyńczyków czy Meksykanów. Wszystko to wiedział, po czym znowu kombinuje zmianę i szuka następcy dla Czesława Michniewicza. Skoro tak, to może zanim spalimy selekcjonera na stosie ofiarnym, zadamy kluczowe pytanie: czego właściwie chce PZPN? Kogo chce i o co mu chodzi? Reprezentacja może przynosić owoce, o ile przestanie się ją przesadzać z miejsca na miejsce. Każdy projekt, który się planuje, powinien być rozpisany na wiele lat. No chyba, że projektu się nie ma i działa doraźnie, gasząc pożary. To jednak nie przystoi w reprezentacji narodowej.