Lato w reprezentacji Polski rozegrał sto meczów. Trzy razy wystąpił w mistrzostwach świata, na których zdobył w sumie 10 goli. Siedem bramek dało mu tytuł króla strzelców w 1974 roku. Andrzej Klemba, Interia: W 1978 roku wygraliście z Meksykiem 3-1. Jakie to było spotkanie? Grzegorz Lato: Bardzo trudne. To naprawdę był dobry zespół. Prowadziliśmy 1-0, ale potem był remis i dopiero dwie bramki Zbigniewa Bońka przesądziły sprawę. To byli zawsze zawodnicy dobrze wyszkoleni technicznie i szybcy. Trudo się z nimi gra. Wcześniej Jacek Gmoch był krytykowany, że nie stawia od początku na Bońka. - To był wtedy jeszcze młody chłopak. Ja też nie od razu miałem miejsce w podstawowym składzie. Na początku u trenera Kazimierza Górskiego byłem rezerwowym. Dopiero jak strzeliłem dwa gole Bułgarii, to wywalczyłem sobie miejsce. Boniek wtedy był wyróżniającym się zawodnikiem w polskiej lidze i nastał jego czas. W końcu cztery lata później kupił go wielki Juventus. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, bo wtedy, w czasach komunizmu, piłkarze mogli odejść dopiero po skończeniu 30 lat. Grał pan też przez dwa lata w lidze meksykańskiej. Piłka dla Meksykan to podobno druga religia? - Nie ma w tym przesady. W moich czasach, jeśli akurat nie było przemówienia prezydenta, to gazety zaczynały się od piłki. Jak tam pojechałem, byłem rozpoznawalny właściwie przez każdego. Od policjanta po kelnerkę. Dostałem propozycję nie do odrzucenia. Płacili złotem Azteków? - Ha, ha. Grałem wtedy w Lokeren, ale Belgowie zorientowali się, że mogą coś na mnie zarobić i sprzedali mnie do Atlante FC. Trochę goli tam strzeliłem, w jednym sezonie lepszy był tylko Argentyńczyk Norberto Outes. Zdobyliśmy Puchar Mistrzów CONCACAF, odpowiednik naszej Ligi Mistrzów. W ekstraklasie meksykańskiej w 1983 roku wygraliśmy swoja grupę i mieliśmy drugi wynik pod względem liczby punktów. W ćwierćfinale trafiliśmy na teoretycznie dużo słabszy zespół z Guadalajary. Przegraliśmy, a oni dotarli do finału i zostali wicemistrzami Meksyku. Wracamy do reprezentacji - 44 lata późnej znów zagramy z Meksykiem w mistrzostwach świata. - I nic się nie zmieniło, bo nadal to będzie bardzo trudny rywal. Powiem panu, że najbardziej chciałbym, by awansowały właśnie Polska i Meksyk. Wiem, że mamy w grupie Argentynę, zwycięzcę ostatniego Copa America i jednego z faworytów całego mundialu. Przypomnę jednak, że w 1974 roku też my i Haiti mieliśmy być chłopcami do bicia dla Argentyny i Włoch. Tymczasem wygraliśmy dwa pierwsze mecze i byliśmy pewni awansu. Po zwycięstwie z Argentyną fachowcy twierdzili, że będziemy w czołowej czwórce i się nie pomylili, a mogliśmy być nawet w finale. Gdyby nasze władze się nie zgodziły zagrać w "meczu na wodzie", to były na to szanse. Do tej pory nie mogę się pogodzić z tym, że wtedy nie zaprotestowali. W mistrzostwach świata nie odnieśliśmy sukcesu od 1982 roku, a nie wyszliśmy z grupy od 1986 roku. Skąd czerpać optymizm? - Rzeczywiście nie odnosimy sukcesów na mundialach. W XXI wieku za każdym razem przegrywaliśmy dwa pierwsze mecze i pozostała gra o honor. Najwyższy czas, by młodsze pokolenie zaczęło pisać własną historią, a nie wracać do naszych czasów. Ci, którzy grali w 1974 roku mają już ponad 70 lat. A chcielibyśmy jeszcze zobaczyć sukcesy Polaków. Mecz z Meksykiem będzie kluczowy, bo gdybyśmy go wygrali i potem pokonali Arabię, to będziemy w fazie pucharowej. Tylko proszę nie myśleć, że lekceważę arabskich piłkarzy. Nic takiego, trzeba się będzie napocić, by z nimi wygrać. Mamy Roberta Lewandowskiego, jednego z najlepszych napastników na świecie, który jednak głównie odnosił sukcesy w klubie niemieckim. Meksykanie regularnie są na mistrzostwach świata i będą bardzo trudnym przeciwnikiem. Na pewno mają lepszy zespół niż Chile, z którym ostatnio graliśmy. Zgadza się pan z wyborami Czesława Michniewcza dotyczącymi kadry na mundial w Katarze? - To są jego decyzję, ale w moich czasach piłkarze, którzy nie grali w pierwszych jedenastkach swoich zespołów, właściwie nie byli powoływani. A tu spora grupa zawodników z zagranicznych klubów siedzi na ławce i rzadko wchodzi. Wie pan, wołałbym wziąć młodszego, który gra w polskiej lidze niż takiego, który jest rezerwowym w Anglii czy we Włoszech. Albo jak Krychowiak nie gra od dwóch miesięcy. U Kazia Górskiego, Jacka Gmocha czy Antoniego Piechniczka to by nie przeszło. Pamiętam, że jak odszedłem do Lokeren, to grałem tam z numerem 22. W Polsce niektórzy dziennikarze myśleli, że jestem rezerwowym, a ja po prostu dołączyłem późno i to był ostatni wolny numer. Przez dwa sezony grałem regularnie z 22 na plecach. Wtedy trochę niechętnie patrzono na powoływanie zawodników grających w zachodnich klubach. To była polityczna decyzja. W końcu jednak przed kluczowym meczem o awans na mundial w Hiszpanii zadzwonili do mnie z PZPN i Henryk Loska zapytał, czy przyjadę na spotkanie z NRD na Stadionie Śląskim. Powiedziałem, że oczywiście, tylko trzeba załatwić bilet z Brukseli i wysłać faks do Lokeren. Zdążyłem odłożyć słuchawkę i znów zabrzęczał telefon, a tam Andrzej Szarmach pyta, czy jadę na mecz, a ja, że pewnie. Kolejny telefon od Janka Tomaszewskiego z tym samym pytaniem. Wszyscy polecieliśmy, zagraliśmy i wygraliśmy z NRD. Rozmawiał Andrzej Klemba