Dzień dobry państwu. Ze stadionu Wembley wita Dariusz Ciszewski* Zacząłem oglądać mundiale w 1982 roku i wtedy towarzyszył mi głos Jana Ciszewskiego - legendy polskiej telewizji i sportowego mikrofonu. To z nim kojarzyły się największe sukcesy polskiej kadry w latach 1974-1982. Na jego głos kibic reagował niczym pies Pawłowa. Jan Ciszewski miał tak wielką charyzmę, że wydawało się, iż poza nim nie ma przy kadrze narodowej nikogo. I że nikt go nie zastąpi. Wtedy pojawił się Dariusz Szpakowski. Zajął miejsce zmarłego nagle Jana Ciszewskiego i miał mu dorównać. W zasadzie niewykonalne, prawda? Przez czterdzieści lat Dariusz Szpakowski nie miał okazji doświadczyć takich sukcesów polskiej reprezentacji jak Jan Ciszewski, a przecież wiemy, że to sukcesy budują komentatora. Przeprowadził nas przez największe kryzysy polskiego futbolu, począwszy od siedmiu goli straconych w zaledwie dwóch meczach mundialu Mexico'86 (chociaż debiutował w również nieudanym meczu Polska-Finlandia w 1983 roku, w eliminacjach Euro'84, w całości także nieudanych) aż po nieudany mecz z Senegalem na mundialu 2018 i mecz ze Szwecją na Euro 2021. A mimo tego doczekał się statusu komentatora kultowego, symbolu polskiej reprezentacji, futbolu, dużego futbolu. Szansa! A Jezus Maria...! To może dziwnie brzmi w czasach konkurencji, w ramach której każdy ma youtube, program, wideo, mikrofon i tworzy własny produkt, by pokazać go widzom. Nieskazitelny merytorycznie, bez błędów, z rozwojowymi gośćmi, newsami, rozpisanymi taktykami i interakcjami w internecie. Niebo a ziemia w porównaniu z tym, z czym mieliśmy do czynienia kiedyś. Jak omylny i niedoskonały Dariusz Szpakowski miałby rywalizować z takimi mercedesami internetu? Jak przetrwać w takich okolicznościach, gdy wybór dowolnego źródła komentowania i konsumowania piłki jest tak ogromny? Odpowiedzią jest charyzma. I brak przebodźcowania, które sprawia, że piłka nożna powszednieje. Redaktor Szpakowski przez lata był symbolem tego, co rzadkie, w każdym razie okazjonalne. Symbolem święta, jakim stawał się mecz piłkarski, począwszy od "halo, ze stadionu wita państwa Dariusz Szpakowski" aż po jego podsumowanie na co najmniej kwadrans przed gwizdkiem ("Beenhakkera żałobny rapsod" z meczu Słowenia-Polska 2010 roku był 10-minutowym monologiem). Stanowił sól, bez której nie ma smaku, ale której przedawkowanie grozi torsjami. Dariusz Szpakowski mylił nazwiska i fakty, ale któż ich nie myli w ferworze? Używał wciąż tych samych określeń, ale któż takowych nie ma? Niektóre z nich jak "pójść w sukurs", "czeka, by nie spalił" "gola strzelił nie kto inny jak" czy "pokazuje: jestem!" stały się wręcz jego znakiem rozpoznawczym, językowymi liniami papilarnymi, po których rozpozna się komentarz Dariusza Szpakowskiego tak, jak po brzmieniu jego głosu. Bardzo dobrze mówiący po niemiecku niemiecki arbiter Redaktor Szpakowski nie tylko przeprowadził mnie przez niemal wszystkie mistrzostwa świata i Europy, jakie pamiętam. Pokazał również, że nie trzeba być idealnym, aby zdobyć uznanie. Nieskazitelność merytoryczna nie wystarczy, o ile nie ma się w sobie pierwiastka, który porwie ludzi. Dariusz Szpakowski zawsze popełniał błędy, ale był przy tym trochę jak Luka Modrić, który mówi do bramkarza Dominika Livakovicia: "No i co z tego, że je popełniasz? A kto ich nie popełnia? Nigdy nie myśl o sobie przez pryzmat błędu". Współczesne dziennikarstwo jest wielkim wyścigiem na merytorykę, na dane, analizy i obfitość. Dariusz Szpakowski wyrósł z czasów, gdy na wizji liczyły się zupełnie inne kwestie - to mianowicie, czy zdoła się dotrzeć do percepcji widza poprzez jego uszy, oczy, postrzeganie. Tak, aby komentarz uzupełnił obraz, a nie stanowił od niego odrębność. Z czasów, gdy komentatorzy nie wrzeszczeli, nie wystrzeliwali setek słów na minutę, a mimo tego potrafili stworzyć klimat widowiska. Nie przeszkadzali mu, stanowili jego dopełnienie. Czasy się zmieniają, więc siłą rzeczy nadszedł też kres epoki Dariusza Szpakowskiego, którego wielu nie znosiło, niektórzy próbowali usunąć, wyciszyć i zastąpić nową jakością na miarę nowego stulecia. A jednak przetrwał. Wbrew tezom, że przeszłość to kula u nogi, wbrew wszędobylskim pytaniom "a kiedy to było?" stawianymi jak barykada naprzeciw tradycji, mimo inwazji nowych głosów, ekspertów, wykresów i tabelek, niezależnie od powstających na jego temat memów. Tak długi i w takich okolicznościach nie przetrwałby nikt, kto przez czterdzieści lat nie przynosił kibicom dobrych nowin, gdyby nie miał komentatorskiego autorytetu i magnesu w głosie. Kto nie byłby zjawiskiem - tak złożonym i sprzecznym, jak i fenomenalnym w dziejach polskiego sportu, równie istotnym jak mecze, wyniki i turnieje. Jeśli nie z nimi, to z kim, jeśli nie kiedy – no właśnie! Dostałem z Warszawy sygnał, że macie już państwo obraz, zatem możemy spokojnie, we dwójkę oglądać mecz - powiedział niegdyś Dariusz Szpakowski i tak właśnie się czułem. Jak zaproszony do partnerstwa w tym oglądaniu. Nie do wysłuchania wywodu, konsumpcji danych i feerii słów, ale to pewnej przygody, jaką w rzeczy samej jest mecz piłkarski. Niewykluczone, że Dariusz Szpakowski nie do końca przystaje do czasów współczesnych, gdy błędów się nie wybacza, a kto je popełni obrzucany jest inwektywami. Czasów wymagających wiedzy eksperckiej w większym stopniu niż składania zdań i melodii głosu. To jednak on przez czterdzieści lat sprawiał, że gdy włączyło się telewizor i usłyszało jego głos, człowiek od razu wiedział, że jest mecz. * frazy w środtytułach pochodzą z cytatów z Dariusza Szpakowskiego