Nie wiem, może jeszcze obowiązuje, ale kiedyś piłkarskimi podwórkami rządziła żelazna reguła: trzy rogi = karny. Jeśli przenieść ją na największą światową imprezę - futbolowy mundial, można by to sparafrazować w następujący sposób: 3 wicemistrzostwa = mistrzostwo. Piłkarska Holandia głosowałaby za takim rozwiązaniem - "Pomarańczowi" trzy razy byli wicemistrzem świata, a mistrzem - nigdy. Można się spierać, kiedy byli najbliżej upragnionego złota - czy w 1974 r., gdy zaprezentowali światu futbol totalny i przegrali w finale z RFN 1-2, czy w 2010 r., gdy w RPA Hiszpania pokonała "Oranje" 1-0, po bramce Andresa Iniesty na cztery minuty przed końcem dogrywki. W żadnym z powyższych wypadków "Pomarańczowych" nie dzieliły centymetry od Pucharu Świata - tak właśnie było w 1978 r., gdy pod koniec regulaminowego czasu strzał Roba Rensenbrinka trafił w słupek argentyńskiej bramki na stadionie Monumental w Buenos Aires. To mogło dać "Pomarańczowym" wygraną i mistrzostwo świata. W dogrywce to Argentyna byłą górą, strzeliła dwa gole, wygrała 3-1, a Holendrzy po raz kolejny musieli obejść się smakiem. Dyplomatycznie rzecz ujmując, droga obu finalistów do decydującego meczu mundialu w 1978 r. była kręta i wyboista. Na pokład holenderskiego samolotu, który leciał na mundial przez Atlantyk nie wsiedli Johan Cruijff i Wim van Hanagem. Pierwszy padł ofiarą nieudanej próby porwania w swoim domu w Barcelonie i miał inne rzeczy na głowie niż piłka nożna, drugi nie mógł dogadać się z Ernstem Happelem, austriackim selekcjonerem "Oranje". W grupie Holendrzy zdołali ulec 2-3 Szkocji, która nigdy nie wyszła z grupy na mistrzostwach świata - w tym meczu padła bramka Archiego Gemilla, unieśmiertelniona w głośnym filmie "Trainspotting". Argentyna, gospodarz mundialu w 1978 r. była wówczas rządzona przez ponurą, wojskową juntę, pod wodzą generała Jorge Videli. Dyktator jest winien co najmniej 15 tysięcy zabitych, którzy sprzeciwiali się jego rządzom. Jak głosi legenda Videla był w szatni drużyny Peru, przed ostatnim meczem grupowym, który miał decydować o tym czy Argentyna wejdzie do finału. Wówczas jeszcze ostatnie mecze decydujące o kolejności w grupach nie były rozgrywane jednocześnie i gospodarze wiedzieli, ile muszą wygrać, by mieć lepszy stosunek bramek od Brazylii, która wcześniej tego dnia wygrała z Polską 3-1. "Canarinhos" mieli 6-1 w bramkach, Argentyna 2-0, dlatego potrzebowała czterobramkowej wygranej. Gospodarze wygrali aż 6-0, nie bez pomocy Ramona Quirogi, bramkarza Peru, urodzonego w argentyńskim Rosario, naturalizowanego ledwie półtora roku wcześniej. Podejrzana sprawa? No to poczytajcie co działo się w finale. "Ciekawie" było jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Autobus z drużyną holenderską, oczywiście "pomylił" drogę i utknął w gigantycznym korku otoczony przez kibiców gospodarzy. To był dopiero początek przebojów tego dnia. Gdy "Oranje" wyszli na murawę musieli czekać dobre kilka minut na Argentyńczyków, którzy celowo opóźniali swoje wyjście. Gdy już się pojawili, gospodarze kwestionowali bandaż na ręce Rene van der Kerkhofa. Oczywiście w żadnym z poprzednich meczów nikt nie kwestionował opatrunku, ale to był finał mistrzostw świata. Niesamowicie się ogląda sceny przed pierwszym gwizdkiem, przecież to nie było aż tak bardzo dawno temu. Argentynie chodziło o wyprowadzenie rywala z równowagi i to się udało, w pewnym momencie wydawało się, że "Oranje" nie przystąpią do gry w finale i zejdą z boiska! Książka Jonathana Wilsona o historii argentyńskiego futbolu nosi tytuł: "Aniołowie o brudnych twarzach". Być może drugi tytuł mistrza świata dla "Albicelestes" w 1986 r. był anielski, za to pierwszy w 1978 r. był niebywale brudny. Gdy ogląda się finał z 1978 r. po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby stosowano dzisiejsze przepisy dotyczące fauli, obie drużyny kończyłyby spotkanie w pięcioosobowych składach. W pierwszej połowie Argentyna zdobyła prowadzenie po bramce Mario Kempesa w 38. minucie - król strzelców mundialu był zawodnikiem wyjątkowym z dwóch powodów: jako jedyny w całej reprezentacji był zawodnikiem klubu europejskiego (Valencii) i jako jedyny nosił na koszulce numer przez siebie wybrany - 10. Reszta Argentyńczyków miała numery zgodne z kolejnością alfabetyczną nazwisk - dlatego bramkarz Ubaldo Fillol miał na plecach "5". Holendrzy też kombinowali w tym względzie - ich golkiper Jan Jongbloed miał "8". Dziś w to trudno uwierzyć, ale 44 lata temu odmiana futbolu europejskiego nieco różniła się od jego latynoskiej wersji. W uproszczeniu - na starym kontynencie akceptowalny był wówczas wślizg od tyłu, o ile obrońca trafił w piłkę. Po drugiej stronie oceanu, zawodnik atakowany w ten sposób padał jak rażony piorunem. Latynosi "wiele dodawali od siebie" i upadali przy najmniejszym podmuchu wiatru. Tymczasem na Monumental zegar tykał nieubłaganie, a złoty medal wymykał się Holandii z rąk i to drugi raz z rzędu. Na bok poszedł "futbol totalny", Holendrzy przesunęli obrońcę Erniego Brandtsa do linii ataku i mówiąc brutalnie - zaczęli "lagować". Ernst Happel rzucił do boju Dicka Nanningę, który po koronkowej akcji wyrównał na 1-1 w 82. minucie. To nie był koniec emocji. Boiskowy zegar minął 45. minutę drugiej połowy, Ruud Krol z rzutu wolnego przeciął defensywę Argentyny. Do piłki dopadł Rob Rensenbrink i z ostrego kąta skierował piłkę obok desperacko wybiegającego z bramki Fillola. Wydawało się, że piłka musi wpaść do siatki, ale dziwnie odbiła się na zalegającym na murawie confetti, uderzyła o słupek i wyszła w pole... Holandia mogła wygrać Puchar Świata... Ten pechowy strzał w słupek może nie tyle podłamał "Oranje", co sprawił, że w dogrywce gra odbywała się praktycznie do jednej bramki. Najpierw Kempes niczym taran przebił się przez holenderską obronę, każdy z jego kolegów padłby symulując faul, ale nie on. Szedł do końca i dzięki temu Argentyna wygrała mistrzostwo świata. Potem jeszcze bramkę (przy pomocy ręki, którą widział cały świat oprócz włoskiego sędziego Gonelli) strzelił Daniel Bertoni i było po meczu. Holendrzy nie wyszli na dekorację wręczenia medali. Bawcie się sami... 20 lat później Holendrzy częściowo zrewanżowali się na mundialu we Francji, gdy Dennis Bergkamp strzelił w Marsylii jedną z najcudowniejszych bramek w historii mistrzostw świata - w 90. minucie przejął daleki cross Franka de Boera, oszukał Roberto Ayalę i zewnętrzną częścią prawej stopy pokonał Carlosa Roę. Ale to był tylko i aż ćwierćfinał mundialu. Tak jak teraz. "Mamy rachunki do wyrównania" mówi Louis Van Gaal, trener reprezentacji Holandii. Maciej Słomiński, INTERIA