Do imprezy w Katarze coraz bliżej, początek mistrzostw już 20 listopada. Dziesięć dni wcześniej Czesław Michniewicz ogłasza ostateczną kadrę na mundial w Katarze. Antoni Piechniczek, ostatni szkoleniowiec, który osiągnął z Polską sukces na mundialu, opowiada Interii o roli, obawach, przemyśleniach selekcjonera przed wylotem na tak dużą imprezę. Niedawno obaj szkoleniowcy spotkali się w Wiśle. Paweł Czado: Kilkanaście dni temu w Zakopanem Czesław Michniewicz ogłosił szeroką kadrę, teraz z 47 zawodników musi wybrać 26. Mundialowa kadra, gdy pan był selekcjonerem, liczyła 22 piłkarzy, co nie zmienia faktu, że też musiał pan wybierać, też musiał pan z kogoś rezygnować. To dla selekcjonera trudny moment? Antoni Piechniczek: - W jakiś sposób tak. Człowiek bije się z myślami. Nawet po latach myśli sobie: "być może mogłem rozegrać to trochę inaczej". Oczywiście: takie decyzje są potem szeroko komentowane i często budzą kontrowersje. Uważam, że nie da się ich uniknąć, bo bez względu na ostateczne decyzje, środowisko zawsze będzie miało różne opinie. Zawsze w takich sytuacjach pojawią się zadowoleni i niezadowoleni, każdy selekcjoner musi zdawać sobie z tego sprawę. Dziś Czesław Michniewicz zapewne przeżywa podobne rozterki jak ja kiedyś. One muszą istnieć, trener musi dokładnie rozważyć wszelkie za i przeciw, a przecież z oczywistych względów nie jest w stanie zadowolić wszystkich, którzy uważają, że zasługują na miejsce w kadrze na mundial. Antoni Piechniczek: "Do selekcjonera zawsze powinno należeć ostatnie słowo" Muszę jednak zaznaczyć, że ja - z pewnym względów - miałem łatwiej niż dziś Czesław Michniewicz. Wszystko dlatego, że prawie wszystkich piłkarzy, którymi się interesowałem, mogłem osobiście obejrzeć na polskich boiskach. Poza Grześkiem Lato i Andrzejem Szarmachem - wszyscy grali w naszej lidze. Byłem z nimi w bezpośrednim kontakcie. Mieszkając na Śląsku w przeciągu jednej kolejki ligowej mogłem zobaczyć trzy mecze w tym regionie z kadrowiczami, a moi współpracownicy - oglądali pozostałe. Po zwycięskim, superważnym meczu z NRD w Lipsku podjął pan ważną decyzję. - Po tym spotkaniu wiedzieliśmy, że zakwalifikowaliśmy się na hiszpański mundial. Jako młody 39-letni szkoleniowiec miałem jednak wtedy świadomość, że to nie jest tylko moja zasługa. W większości to była zasługa piłkarzy, to oni wygrali prawo gry na mistrzostwach świata. Patrząc na futbol także w kategoriach romantycznych miałem odwagę powiedzieć im w Lipsku, że jeśli któryś z nich nie odniesie kontuzji, jeśli będzie grał w klubie jako podstawowy zawodnik, to wszyscy tam obecni pojadą na mundial do Hiszpanii. CZYTAJ TAKŻE: Rywale Polaków postraszyli przed mundialem. Ważne zwycięstwo To oczywiście wywołało burzę wśród dziennikarzy. Powiedziałem im wtedy: "możecie to oceniać jak chcecie, ale decyzja należy do selekcjonera czyli do mnie, a nie do was". No i tak się stało; pojechali wszyscy poza Janem Tomaszewskim, który sam zrezygnował wtedy z miejsca w kadrze. Zdawał sobie sprawę z faktu, że jeśli na pierwszych mistrzostwach świata w 1974 roku grał we wszystkich meczach, na drugich w 1978 - na bramce stawał zarówno on jak i Zygmunt Kukla, tak na mistrzostwach świata w Hiszpanii będzie miał ciężko wejść do bramki, bo stawiałem na Józka Młynarczyka. Nie chciał jechać jako turysta. Pozostali zawodnicy pojechali. Dlaczego do tego tak podszedłem? Spójrzmy na sporty indywidualne. Czy ktoś kto wypełnił minimum w rzucie oszczepem albo w biegu na 100 metrów na występ w mistrzostwach świata miał potem odebrane prawo startu na tych zawodach? Dla piłkarzy tym wymogiem było wygranie z NRD i oni go spełnili. Wiadomo, że piłka nożna to sport zespołowy, ale zawsze starałem się doceniać indywidualny wkład poszczególnych zawodników. Dlatego dziś, po tylu latach cieszę się, że miałem wtedy taką decyzję podjąć. Każdy selekcjoner przed mundialem musi zmagać się z rzeszą podpowiadaczy. Jak było w pana przypadku? - Wysłuchiwałem różnych sugestii. Zawszę są. Na przykład: "Trzeba wziąć kogoś młodszego. Z nowej generacji. Może nawet nie będzie grał, ale za cztery lata, na kolejnym mundialu mógłby nadejść jego czas". To jednak nie jest takie proste. Weźmy przykład Kapustki. W 2016 roku pojechał na mistrzostwa Europy do Francji. Miał 18 lat, pokazał się z dobrej strony. Potem wyjechał na Zachód, nie przebił się tam. Dziś jest jednym z wielu zawodników ligowych w Polsce i nie może myśleć o reprezentacji, nie gra już w niej od ponad pięciu lat. Teraz u trenera Michniewicza nie znalazł się nawet na tej szerokiej liście 47 graczy. Przy krystalizowaniu się kadry na hiszpański mundial odpadło kilku ważnych, zasłużonych graczy. Choćby Antoni Szymanowski, który wystąpił na dwóch poprzednich mistrzostwach świata. - Widziałem wtedy obrońcę Brugge na boku obrony, tymczasem on chciał, jak w klubie, grać na środku. Ale wtedy obiektywnie on nie miał startu do pary Janas - Żmuda, ta dwójka była na środku obrony zdecydowanie najlepsza. Dobrze to ujął Grzesiu Lato w rozmowie z Szymanowskim. Powiedział mu: "Jeśli ty chcesz grać na stoperze, ale trener widzi cię na boku, to się dostosuj. Jeśli się z trenerem nie zgadzasz, to przecież podpisujesz na siebie wyrok". No i tak się stało. Do reprezentacji nie załapał się także choćby Mirosław Okoński. - Powód był prosty. Był na lewym skrzydle Włodek Smolarek, którego zawsze wyjątkowo ceniłem. Jeszcze przed mistrzostwami świata w Hiszpanii dałem jednak szansę gry Okońskiemu [całe spotkanie w ostatnim eliminacyjnym meczu z Maltą oraz wyjście w drugiej połowie za Smolarka w towarzyskich spotkaniu z Irlandią Hiszpanią, przyp. aut.], ale w moim mniemaniu jej nie wykorzystał. Po mundialu też dostawał szanse. Efekt? Ogółem zagrał u mnie 22 razy i strzelił jedną bramkę [w towarzyskim meczu z Bułgarią, przyp. aut.]. W jednym meczu z Maltą zagrał razem ze Smolarkiem, ale wtedy to ewidentnie nie wypaliło. Czy powiedział pan któremuś z piłkarzy: Przykro mi, nie pojedziesz na mundial? - Nie. Każdy z tych piłkarzy wyczuwał czy pojedzie, czy jednak nie, nie było tego rodzaju historii. Oczywiście byłem w stanie podjąć rozmowę z każdym z piłkarzy i wytłumaczyć moje decyzje. Nie byłego jednak wtedy takiej potrzeby. CZYTAJ TAKŻE: Rywale Polski już prawie gotowi Muszę tu jeszcze wspomnieć o młodych zawodnikach. Postawienie na kogoś młodego w takiej sytuacji zawsze niesie za sobą konsekwencje. Taki chłopak zawsze poczuje się wtedy dowartościowany i pomyśli: "jednak mnie widzą, dostrzegają, warto dalej pracować". To dobry moment żeby znów wspomnieć o Czesławie Michniewiczu i jego wyborze do szerokiej kadry choćby Patryka Dziczka z Piasta Gliwice, który wrócił po poważnych problemach zdrowotnych. - Zapamiętał go z młodzieżówki. Tu też chodzi o to, żeby na tego piłkarza spojrzeli inni, trenerzy klubowi, działacze, dziennikarze. Żeby wiedzieli, że to piłkarz, któremu warto się przyglądać. Muszę powiedzieć, że rozumiem to podejście. Byłem selekcjonerem, który sam za dużo w reprezentacji jako piłkarz nie grał [3 mecze w latach 1967-69, przyp. aut.]. Zdarzyło się, że siedziałem na ławce rezerwowych, a akurat syn mi się rodził, tak było podczas spotkania z Francją w Warszawie podczas eliminacji mistrzostw Europy w 1967 roku. Zyta Piechniczek: - Tomek miał tydzień, kiedy tata pierwszy raz go zobaczył. Antoni Piechniczek: - Zmierzam do tego, że jeśli człowiek gra tylko trzy razy w reprezentacji, to tym bardziej ceni sobie każdy występ. Dzięki temu jako trener rozumiałem moich piłkarzy, rozumiałem co przeżywają, potrafiłem wczuć się w ich położenie. Dlatego nigdy beznamiętnie "nie odstrzeliwałem" zawodników z reprezentacji, nigdy nie traktowałem ich marzeń, obaw, przeżyć "z buta". Dlatego wyczuwałem ich nastroje, pozwoliłem wyczuwać własne. Jednocześnie byłem jednak wyczulony na fakt, gdy ktoś reprezentację lekceważył. Pańska reprezentacja z 1982 roku jawiła mi się jako drużyna bez słabych punktów. Każda formacja była mocna. Myśli pan, że Czesław Michniewicz może też o własnej coś takiego powiedzieć? - Powiem panu tak: trener zabierający drużynę na wielką imprezę, musi mieć świadomość klasy przynajmniej szesnastu, góra osiemnastu własnych piłkarzy. Jeśli to miałoby rozejść się na szerszą grupę, to jest tylko zaciemnieniem obrazu drużyny. Ja taką szesnastkę w Hiszpanii miałem. Nie każdy miał szansę w pełni się objawić. Romek Wójcicki, który był bardzo wszechstronny mógł grać zarówno jako stoper jak i defensywny pomocnik. W ostatnim meczu, kiedy zejść musiał Waldek Matysik, dostał taką szansę i zagrał przeciw Francuzom 45 minut. Tylko tyle, bo Waldek był wówczas w znakomitej formie, do Władka Żmudy i Pawła Janasa też trudno było się doczepić. Matysik miał fenomenalną intuicję przy odbiorze piłki. Pytałem Waldka: "jak ty to robisz". A on na to: "trenerze, jo patrza przeciwnikowi w oczy. Jak popatrzył tam, a nie mógł zagrać to pewnie zagra tam. On tam jeszcze nie zagroł, a ja już tam lecioł"... Antoni Piechniczek: "Powiedziałem Czesławowi Michniewiczowi co wydaje mi się istotne Waldek był piłkarzem z gatunku "bezobsługowych". To znaczy, że nie musiałem mu niczego tłumaczyć, nie musiałem niczego wymagać, a on wszystko zrobi sam. Tacy zawodnicy są bardzo cenni, a Matysik takim był. W tej drużynie, która grała czterdzieści lat temu w Hiszpanii było takich więcej. Myśli pan, że w obecnej drużynie Czesława Michniewicza są tacy zawodnicy? Jak widzi pan szanse Polaków w Katarze? - Na pewno tak o sobie uważa Robert Lewandowski. Ma prawo tak uważać... Wierzę, że wyjdziemy z grupy. Stać nas na zwycięstwo w pierwszym, bardzo ważnym meczu z Meksykiem. Wierzę, że selekcjoner potrafi zawodników odpowiednio natchnąć. Kiedy niedawno się spotkaliśmy - długo rozmawialiśmy. Powiedziałem mu m.in., że bardzo ważny jest sposób, w jaki zawodnicy spędzą czas między kolejnymi meczami. Dlaczego? W tym czasie piłkarze właściwie nic nie robią. Tylko leżą i oglądają mecze. Przez te kilka dni między spotkaniami prowadzą prawie że "leżący tryb życia". A selekcjoner musi zwrócić uwagę, żeby ten rytm dobowy nie ulegał zniekształceniu. Przypilnować żeby jakaś aktywność fizyczna, poza treningami rzecz jasna, jednak występowała. W Meksyku miałem ten problem, było tam w ośrodku boisko do gry w tenisa nożnego, ale było asfaltowe i piłkarze narzekali, że bolą ich kolana. I jeszcze jedno: w trakcie mistrzostw trzeba przestrzegać diety. Dziś piłkarze mają inną świadomość, niemniej trzeba pilnować, także w Katarze,żeby kucharz za bardzo im nie dogadzał. Prawda jest taka, że w dziejach naszego sportu mnóstwo medali olimpijskich zostało "przejedzonych"... W każdym razie trener Michniewicz podczas naszej rozmowy notował i wydawało mi się, że wyszedł zadowolony... rozmawiał: Paweł Czado