13 lutego 2004 r. Janusz Kulig zginął na przejeździe kolejowym w Rzezawie. Prowadzony przez niego Fiat Stilo wjechał pod koła pociągu pospiesznego relacji Zielona Góra-Przemyśl Główny. Powodem wypadku była słaba widoczność, ale przede wszystkim błąd dróżniczki, która nie opuściła rogatek i nie uruchomiła sygnalizacji świetlnej. Piotr Jawor: W jednym z wywiadów powiedział pan: "Miałem szczęście, że poznałem się z Januszem. Dzięki niemu wiele rzeczy było łatwiejsze". Michał Bębenek, wielokrotny mistrz i wicemistrz Polski, prywatnie przyjaciel Janusza Kuliga: - I dokładnie tak było. Chodzi głównie o sprawy rajdowe, związane z początkami mojej kariery. Wiele rzeczy od Janusza się nauczyłem, dzięki temu moja droga była skrócona. To było szalenie ważne, bo przebić się w motosporcie nie jest łatwo. Każdy popełniony błąd pociąga za sobą konsekwencje, a Janusz przed wieloma rzeczami mnie ustrzegł. On zawsze z wszystkimi chętnie dzielił się wiedzą i doświadczeniem. Był bardzo koleżeński. To chyba nie jest do końca normalne, że ktoś dzieli się wiedzą z przeciwnikami. - W tamtym czasie duża grupa zawodników trzymała się razem. Byliśmy kumplami, także poza rajdami. Rywalizowaliśmy na odcinkach specjalnych, ale nie na co dzień. Później zaczęły się tworzyć zespoły, kierowcy się w nich zamykali, by jeden drugiego nie podejrzał. Trochę jak dzieci w szkole, które zasłaniają swoją kartkę podczas sprawdzianu. Janusz w środowisku był bardzo lubiany, złego słowa o nim nigdy nie usłyszałem. Za to niejednokrotnie widziałem, jak pomagał. Młodzi zawodnicy chętnie się do niego zwracali. Spośród tych młodych kierowców, czemu to właśnie z panem Kulig był tak blisko? - Zaczęło się od tego, że kupiłem od niego samochód. Najpierw tylko dobiliśmy targu i poszliśmy każdy w swoją stronę, ale później poprosiłem, by pomógł mi podczas pierwszego rajdu tym autem, a to był Rajd Barbórki. Doradził mi w sprawie opon, aż w końcu sam się wybrał na ten rajd, jako kibic. W Cieszynie poszło nam bardzo dobrze, zajęliśmy drugie miejsce w klasyfikacji generalnej [za Leszkiem Kuzajem - przyp. red.], więc chyba mu wpadłem w oko. I nie tylko stylem jazdy, ale też faktem, że w ogóle dojechałem do mety, bo Janusz po rajdzie przyznał, że widział mnie w kilku miejscach i dobrze mi nie wróżył (śmiech). W końcu jednak do mety dotarliśmy. No i tak się zaczęło, później miałem od niego coraz więcej pomocy. Oczywiście wszystko sam sobie finansowałem, ale on był w stanie wiele zorganizować. Pamiętajmy, że to był 1995 lub 1996 rok, więc kupienie opon czy kombinezonu to nie była taka prosta rzecz. Trzeba było znać odpowiednich ludzi, a Janusz ich znał. I tak razem szliśmy krok za krokiem, do przodu. 20 lat temu zginął Janusz Kulig Pamięta pan, co robił 13 lutego 2004 roku, gdy zginął Janusz Kulig? - Tak, i to dokładnie. Było późne popołudnie. Siedziałem w garażu i coś grzebałem przy samochodzie, gdy dostałem telefon, że był wypadek na przejeździe w Rzezawie. Powiedziano mi, że prawdopodobnie zginął ojciec Janusza. To była pierwsza informacja. Zadzwoniłem więc do Janusza. Jeśli dobrze pamiętam, to był sygnał, ale Janusz nie odbierał. Zadzwoniłem więc do naszego wspólnego mechanika i przyznał, że Janusz mógł być gdzieś w okolicy, bo wracał z Krynicy. A w Rzezawie miał działkę, rodzice prowadzili tam skład budowlany... Po kilku telefonach zadzwonił do mnie znajomy, który jeździ lawetą i potwierdził, że na miejscu znaleziono dokumenty należące do Janusza... Wiele osób podkreślało, że Janusz Kulig na co dzień jeździł bardzo rozważnie. - Tak, bo prawda jest taka, że my mieliśmy się gdzie wyszaleć. W końcu robiliśmy to zawodowo, więc wsiadając do normalnego samochodu człowiek normalnie się poruszał, nie potrzebowaliśmy już tej adrenaliny, bo mieliśmy ją bardzo często. Dziś, dojeżdżając do przejazdu kolejowego, czuje pan ścisk w żołądku? - Zaraz po wypadku miałem. Teraz jednak te przejazdy są zmodernizowane, ale gdy tylko widzę przejazd podobny do tamtego w Rzezawie, to od razu przypomina mi się wypadek Janusza. Ale coś w tym jest. Do dziś, gdy widzę podniesione szlabany, to jednak zachowują dodatkową ostrożność. To coś zostało... Ma pan jakiś kontakt z rodziną pana Janusza? - Tak, choć nie aż taki, żebyśmy się spotykali. Miałem kontakt z jego tatą, ale niestety zmarł. Rodzice Janusza bardzo mi kibicowali, dzwonili do mnie praktycznie po każdym rajdzie. Bez względu na wynik. Podobnie siostra, Janusza chrześniak zresztą też przez chwilę jeździł. Rodzice Janusza Kuliga niemal od razu przebaczyli dróżniczce, która nie opuściła zapór. Był pan zaskoczony takim zachowaniem? - Kompletnie mnie to nie zdziwiło. Wiedzieli, że złość i zemsta nic nie dadzą. Tata Janusza widział, jak ta kobieta cierpi. Znając ich wysoką kulturę... Nie, w ogóle mnie to nie zaskoczyło. Widzieli żal i cierpienie tej kobiety. Nie mnie oceniać, gdzie leżał błąd, ale wszyscy wiemy, że 20 lat temu cały system kolejowy nie był idealny. Zastanawiał się pan, dlaczego właśnie taka śmierć spotkała tak dobrego kierowcę i sportowca? - To jest dla mnie niewytłumaczalne... Mówię sobie, że był w nieodpowiednim momencie w nieodpowiednim miejscu. To mogło przecież spotkać każdego... Janusz w życiu miał wiele szczęścia, pamiętam zresztą artykuł o nim zatytułowany "Urodzony farciarz"... Nie, nie ma na to żadnego wytłumaczenia. Rozmawiał Piotr Jawor