Zając razem z doświadczonym pilotem Jackiem Czachorem, dla którego było to już 17. start w Dakarze, zajęli w kategorii samochodów 112. miejsce, a w grupie ultimate 45.. W trakcie rajdu przejechali 8 tysięcy kilometrów, zużyli 3500 litrów paliwa i 30 opon. Przed Zając tylko jednej Polce udało się dotrzeć do mety Dakaru - w 2002 roku dokonała tego Martyna Wojciechowska. Andrzej Klemba, Interia: Podobno pani wcale nie marzyła o starcie w tym rajdzie i nienawidzi wydm. Magdalena Zając: Wcześniej nie rozumiałam fenomenu Dakaru. Teraz go pojmuję i z pokorą przyznaje, że to mityczny rajd. Walka z samym sobą i przełamywanie barier gnają mnie do tego, by w nim startować. To daje mnóstwo satysfakcji. Po pierwszym starcie, którego nie ukończyliśmy, wiedziałam, że muszę się z nim ponownie zmierzyć. Kto raz pojedzie, to mam wrażenie, że chce wrócić, nawet jak nie dojechał do mety albo właśnie dlatego, że się nie udało. Mówi się, że Dakar to dwa rajdy w jednym rajdzie. Jeden dla gwiazd, drugi, dla tych, którzy chcą zrealizować marzenie i tylko go ukończyć. - Z tym najlepszymi jak Carlos Sainz czy Sebastian Loeb nie mamy rzeczywiście szans. I to nie tylko w Dakarze, ale także w innych zawodach. To nie jest tylko tak, że dwa rajdy w jednym, ale powiedziałabym, że każdy uczestnik ma swój Dakar, choć wszyscy jadą tą samą trasą. Pogodziłam się, że nie mam takich umiejętności jak czołówka. Nie ścigam się ponad 20 lat. Dakar jest jednak mityczny. To wielkie marzenie, by go ukończyć, walczyć ze swoim słabościami czy lękami. Moim zwycięstwem jest to, że przestałam bać się wydm. Dakar różni się od pozostałych rajdów tym, że trwa dwa razy dłużej. Przez 12 dni to wyczerpywanie ludzi i maszyn. Nikt nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego, co się może się stać. Nigdy nie jest się przygotowanym wystarczająco. Samochód dostaje w kość i jest bardzo poniewierany. Teren i odcinki specjalne są podobne, ale długość Dakaru jest mordercza. W powietrzu czuć jego wyjątkowość. Tu nie ma czasu na użalanie się nad samym sobą. Zdarzają się awarie, wypadki, a nawet ofiary śmiertelne, ale trzeba jechać dalej. Może powiem herezje, ale nadspodziewanie łatwo przejechaliśmy ten rajd. Oczywiście były trudne momenty, było ciężko i padałam na twarz, ale kiedy minęłam, metę pomyślałam: "To już?". Były przygody podczas tegorocznego rajdu? - Mieliśmy ogromne szczęście. Jedynie poza awarią podnośników, które pomagają się wydostać, jak auto się zakopie na wydmie, nie zawiodło nam absolutnie nic. Zdarzały się drobiazgi, jak popsuta klimatyzacja, ale auto jechało dalej. Kilka przebitych opon to normalne na Dakarze, ale na trasie zdarzyło się to nam może pięcio- czy sześciokrotnie. Niewiele razy musieliśmy wysiadać z auta na odcinkach specjalnych. To był cud. Tam każdemu coś się dzieje, nawet tym, którzy mają najlepszy sprzęt. Choćby Krzysztof Hołowczyc urwał koło. On miał pecha, a my szczęście. To oczywiście była jedna wielka przygoda. Z jednej strony jak skończyłam tegoroczny Dakar i pomyślałam, że cel zrealizowany. Usłyszałam jednak, że do zobaczenia za rok i uznałam, że tego jednak się nie odpuszcza. I znalazłam kolejny cel. Nie udało mi się bowiem przejechać odcinka dwudniowego po wydmach i bardzo chcę się z nim jeszcze raz zmierzyć. Czyli można dotrzeć do mety Dakaru, mimo że etap nie został ukończony? - To była decyzja strategiczna, choć bardzo takich nie znoszę. To jednak umożliwiło nam ukończeniu rajdu. A wszystko przez te wspomniane popsute podnośniki. Przed nami był dwudniowy etap, na którym nie można korzystać z pomocy mechaników. Dzięki tym podnośnikom można w miarę szybko wydostać się z piachu. Wystarczy 15-20 minut. Bez tego, przy pomocy łopaty czy rąk trwało to półtorej godziny. A do tego jest bardzo męczące. Mieliśmy przed sobą 600 km non stop wydm przez dwa dni do zachodu słońca. Widzieliśmy, że jak zakopiemy się kilka razy, to nie będziemy w stanie fizycznie zdążyć. Zapadła bolesna dla mnie decyzja, że wracamy, ale uratowała nam start. Organizatorzy pozwalają ominąć dwa etapy i nadal być klasyfikowanym, ale na koniec nie dostaje się medalu i nie jest się finiszerem. Dają obrzydliwą pomarańczową naklejkę hańby z napisem "experienced", czyli że doświadczyłeś tego rajdu. Zwykle w Dakarze startuje sporo polskich zawodników. Jest czas na spotkanie się i dyskusje? - Nie ma ku temu takich okazji. Nie ma czasu, a także chyba zwyczaju i potrzeby. Każdy zajmuje się sobą. Są też tak prozaiczne problemy, że czołówka startuje rano, a my na końcu stawki. Na mecie jesteśmy kilka godzin późnej i myślimy raczej o tym, by wziąć prysznic i trochę odpocząć. Podejrzewam, że jak ja zjeżdżam na biwak o godz. 22, to część z nich już jest w łóżkach. A mechanicy wtedy pracują w pocie czoła. Coraz więcej kobiet startuje w Dakarze. Pani jest druga Polką, której udało się go ukończyć. - Jest nas coraz więcej, ale nie porównuję się do innych. Nie wiem, jakie pobudki kierują kobietami. Co dla nich znaczy Dakar i rajdy. Tak jak mężczyźni, startują też panie. Oczywiście mniej, ale może dlatego, że ich to nie bawi. Dookoła niemal wyłącznie mężczyźni. Zdarza się inne podejście do kobiety? - Nie odczułam żadnej różnicy w traktowaniu. Wręcz moja radość z poprzedniego Dakaru, na którym natryski i toalety były oddzielne dla kobiet i mężczyzn, tym razem szybko się skończyła. Niby też były, szybko okazało się, że są jednak wspólne, bo każdy korzystał jak chciał i kiedy chciał. Dakar to droga impreza? - Poproszę inny zestaw pytań. Ma pani w rejestracji auta "Kitty"... - Bo to auto to moja kicia. Poprzedni samochód rajdowy nazywałam "Bestyjką", bo wydawał się mi bardzo mocną, krwiożerczą i wypasioną maszyną. Kicia jest jednak jeszcze lepsza i silniejsza. Jak ją dostałam, to stwierdziłam, że muszą go jakoś nazwać i z przekory została "Kicią". Rozmawiał Andrzej Klemba