INTERIA.PL: Tata uprawiał kolarstwo szosowe, mama gimnastykę i turystykę górską. Zamiłowanie do sportu odziedziczył pan w genach? Tomasz Drwal: - Od małego jestem dzieckiem sportu. Zawsze było mnie wszędzie pełno, byłem bardzo ruchliwy. Moja mama też tak ma. Ona nie usiedzi w domu, musi np. chodzić po górach, nieustannie. Taki typ. Wstaje rano i musi coś robić. Mama zaraziła pana swoją pasją? - Lubię góry. W górach nie ma reklam, nie ma telewizji. Nikt cię nie bombarduje informacjami i ulotkami. Jest spokój, cisza. Jesteś tylko ty, góry i to, co masz w plecaku. Jest coś w górach, co przyciąga. Inaczej nie byłoby tylu miłośników gór. Przecież są nawet ludzie, którzy umierają za góry. Ciągnie pana w stronę alpinizmu? - Nie, raczej tylko zwykła turystyka górska. Ktoś mi kiedyś powiedział, że za dużo pasji w życiu to niezdrowo. W końcu może cię to zgubić, stracisz tę ostrość, umiejętność oceny sytuacji. Dopóki walczę zawodowo, boję się takich rzeczy. Jeździłem kiedyś w motocrossie, nawet na zawodach byłem. Widziałem chłopaka, który zaliczył upadek. Nie miał jak zejść z trasy, kolejni zawodnicy skakali mu po nodze. Zrozumiałem, że mam dużo do stracenia i się wycofałem. Z innych sportów pan nie zrezygnował. Przed rokiem, kilkanaście godzin po wygranej walce, przebiegł pan maraton. - Wcześniej założyłem sobie, że jak szybko rozstrzygnę walkę i uniknę poważniejszych kontuzji, to pobiegnę. W maju chcę wystartować w kolejnym maratonie. Bieganie jest częścią mojego treningu, a maratonami zaraził mnie mój fizjolog. Myślę też poważnie o triathlonie, ale to już po zakończeniu kariery. Jeżdżę na rowerze, biegam, pływanie muszę poprawić. Rozumiem, że długie dystanse biegowe to nie tylko okazja do polepszenia kondycji? - To jest odskocznia, okazja, żeby odpocząć od MMA. Ważne jest, żeby zachować równowagę w swoim fachu, inaczej łatwo się wypalić. Wielu jest takich sportowców, którzy przez piętnaście lat robią jedno i to samo, aż mają dość i gasną. Staram się robić różne rzeczy, żeby zatęsknić za matą, za workami i treningiem MMA. Ma pan sprawdzony sposób na przygotowanie mentalne przed walką? - Dużo czytam, książki pomagają się wyciszyć. W telewizji nic ciekawego ostatnio nie ma, w internecie też (śmiech). Sięgam po dobrą książkę, no i dbam o dobre towarzystwo. Nauczyłem się unikać takich osób, co tylko narzekają. Marudzą, że jest źle, że państwo złe, że ZUS kradnie. - Tak ci źle? Jedź gdzieś, gdzie jest gorzej i doceń, co masz! Nie ma co narzekać. Są możliwości, ale u nas się tego nie dostrzega. Komunizm zostawił piętno po sobie, ale nie ma co marudzić, trzeba działać. Postawił pan na sporty walki. Jak to się zaczęło? - Miałem 12, może 13 lat, kiedy trafiłem na kung-fu. Wtedy bardziej byłem zajęty podrywaniem dziewczyn niż treningiem. Pod pretekstem wyjścia do WC urywaliśmy się z chłopakami z treningu i goniliśmy je w tych naszych efektownych kimonach po internacie. Byliśmy dzieciakami. Kiedy zaczął pan myśleć o MMA? - W wieku 17 lat zacząłem trenować karate. W tym samym czasie wpadły mi w ręce kasety VHS z pierwszymi galami UFC. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Trenowałem karate, ale miałem wątpliwości, co się stanie, jak mnie złapie zapaśnik? Albo jak sobie poradzę z bokserem? Chciałem być zawodnikiem wszechstronnym, a to dawało MMA. Chyba próżno było o klub MMA w tamtym czasie? - Zgadza się. W konkursie zorganizowanym przez jakiś magazyn wygrałem kasety instruktażowe z brazylijskiego jiu-jitsu. Sensei pozwalał nam zostawać na sali po treningach karate i tak zaczęliśmy uczyć się walki w parterze. Na własną rękę. - Potem, jak zacząłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, trafiłem do powstającego klubu sportowego Grappling, który specjalizował się w brazylijskim jiu-jitsu. Okazało się, że mam dobre podstawy. Po kilku miesiącach wygrałem międzynarodowy turniej na Śląsku - osiem walk jednego dnia, wszystkie wygrane. Ludzie mówili, że mam talent. Pamięta pan swoją pierwszą walkę w MMA? - To było na Berserkers Arenie w Szczecinie. Walka trwała pół godziny, zremisowałem z Piotrkiem Bagińskim, dzisiaj już trenerem i sędzią. Żadne widowisko, obalił mnie dwa razy, trzymał w parterze. Nikt z nas nie przeważał wystarczająco, więc sędziowie dali remis. Potem były kolejne walki i pierwsza porażka w Berlinie. Zrozumiałem, że zaczyna brakować mi techniki, musiałem umieć więcej. I wyjechał pan za chlebem do Norwegii... - Pojechałem za pracą po pierwszym roku na AWF-ie, żeby mieć pieniądze na kontynuowanie studiów. W Oslo poznałem Jona Olava Einemo, zwycięzcę prestiżowego turnieju Abu Dhabi Combat Club z 2003 roku i weterana organizacji Pride Joachima Hansena. Sporo się od nich nauczyłem. To byli zawodowcy, a jako Norwegowie mieli inny status ekonomiczny. Jeździli po świecie po naukę, byli u Francka Shamrocka w Stanach, u rodziny Gracie w Brazylii. Czas spędzony na nauce w Oslo zaprocentował? - Zdecydowanie. Wygrałem turniej Colosseum w Bielsku-Białej, w miarę możliwości jeździłem na szkolenia do Niemiec, Holandii i znów do Norwegii. - Szczególnie pamiętam jedno z nich: z Murilo "Ninją" Ruą, bratem słynnego Shoguna. Starałem się godzić kolejne wyjazdy na walki i szkolenia ze studiami. Walczyłem w Finlandii, Niemczech, Rumunii i na Łotwie, aż zainteresował się mną ktoś z Ameryki. I tak, w 2007 roku, trafiłem do UFC. W największej organizacji MMA na świecie walczył pan sześciokrotnie (3 zwycięstwa, 3 porażki). Jest pan z tych występów zadowolony? - Skłamałbym mówiąc, że nie popełniłem wielu błędów. Nie wiedziałem wtedy tyle o treningu, co wiem teraz. Nie miałem mentora, specjalisty, który koordynowałby moje przygotowania. Trenowałem u boksera - ustawiał mnie pod walkę bokserską, zapaśnik - pod walkę zapaśniczą. Każdy mówił co innego, nie wiedziałem, którego mam słuchać. W Polsce kompleksowego treningu pod MMA wtedy nie było. - Dopiero w Stanach zobaczyłem, jak wygląda profesjonalne przygotowanie do walki. Od każdej płaszczyzny walki był inny trener, do tego specjalista od przygotowania kondycyjnego. Nad ich pracą czuwał koordynator. Wyszukiwał błędy i przesuwał akcenty treningowe. Do dzisiaj tak się pracuje w USA, dlatego ich zawodnicy MMA są wszechstronni. W Polsce mam wrażenie, że dużo zawodników jest ukierunkowana na walkę w parterze, brakuje im tej wszechstronności. Od powrotu do kraju z USA wygrał pan cztery kolejne walki. Myśli pan o powrocie do UFC? - Jest taka możliwość, ale teraz koncentruje się na walkach i pracy w kraju. Woli pan budować popularność MMA w Polsce? - Tak, bo mamy co budować. Media interesują się naszą dyscypliną, są kibice, zawodnicy z potencjałem. Poza tym dopiero od trzech lat spokojnie mieszkam i trenuję w kraju. Bardzo mi to odpowiada. Wcześniej non stop byłem na walizkach. Telefon, pada rozkaz i jedziesz, bo masz ważny kontrakt. Chcę założyć rodzinę, być przy niej, a takie wyjazdy nie są dobre na dłuższą metę. Ma pan 32 lata, od dziesięciu walczy zawodowo. Jak pan ocenia swoją obecną formę na tle całej kariery? - Obecną formę pokazałem 1 marca, myślę, że była całkiem niezła. Czuję, że to jest szczytowy moment, mając na uwadze formę sportową, fizyczność i wiedzę o treningu i swoim organizmie. Gdybym wiedział to wszystko w 2007 roku, kiedy podpisywałem kontrakt z UFC, moja kariera mogłaby potoczyć się inaczej. Czegoś pan szczególnie żałuje? - Nie ma czego żałować, to była cenna lekcja na przyszłość. Dowiedziałem się, że są układy, menedżerowie. Często zapominają, że pracują dla zawodników, a nie odwrotnie. Zawodowy menedżer? Nie spotkałem kogoś takiego w Polsce w sportach walki. 21 wygranych, cztery porażki i wspomniany remis z Piotrem Bagińskim. Którą walkę wspomina pan najmocniej? - Chociaż przegrałem, to najlepiej wspominam walkę z Thiago Silvą w UFC. W pierwszej rundzie zrozumiał, że nie sprowadzi mnie do parteru i zaryzykował bijatykę. Brakło mi prądu, ale to była dobra walka. Z polskiego podwórka pamiętam pojedynek z Krzyśkiem Gołaszewskim z 2004 roku. Krzysiek też wywodził się ze stójki, stworzyliśmy dobre widowisko. Jak znajdę nagranie gdzieś w archiwach, to udostępnię w internecie, kibicom na hali się podobało. Dziesięciolecie kariery to dobry moment na podsumowanie swojego dorobku? - Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, że już tyle lat minęło. Będę to dzisiaj przeżywał. Jestem szczęśliwym człowiekiem, zawsze chciałem robić to, co kocham i udało się. To było moje dziesięć lat, teraz następne dziesięć chcę poświęcić na to, żeby zarazić ludzi MMA. - Nie trzeba trenować, żeby być superzawodnikiem, bić się po klatkach. Można trenować rekreacyjne, tak, jak chodzimy na basen. Powszechny w MMA trening funkcjonalny ma wiele korzyści. Jak zaprawa żołnierska. Rekreacyjne podejście do MMA spowoduje też, że więcej osób będzie trenować i kibicować profesjonalnym zawodnikom. Na koniec zapytam o plany sportowe. Forma, jak pan mówi, jest, więc nic, tylko walczyć... - Chciałbym jeszcze raz lub dwa w tym roku powalczyć. Czekam na wieści od PROMMAC. Mam kilka drobnych urazów, które muszę zaleczyć. Pewnie zdążyłbym przed wakacjami, ale optymalna będzie dla mnie jesień. Teraz chciałbym poświęcić się rodzinie i wyjechać na dłuższy urlop. Ostatni okres był bardzo pracowity. Przygotowania do walki, treningi w kilku miejscach, prowadzenie klubu. Zdecydowanie potrzebuję porządnych wakacji. Rozmawiał: Dariusz Jaroń