Słyszę, że ostatnie miesiące spędziłeś na planie filmowym, więc możesz nie wiedzieć, że prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump. Maciej Kawulski, reżyser i współzałożyciel KSW: - Może mnie to nawet nie obchodzić. Bo? - Staram się uciekać od newsów, nie żyć polityką. Niezdrowe zainteresowanie nią nie prowadzi ani do rozwoju, ani niczego ciekawego. Ale akurat wiem, że za oceanem Trump wygrał wybory. Faktycznie na planach aż tak bardzo odrywasz się od świata? - Nie płacę rachunków. Zapominam o wszystkim. Również o sprawach, o których nie powinno się zapominać. To moje naturalne środowisko. Czuję się tam swobodnie. Jak już zebrałem się na odwagę, żeby spełniać marzenia i zająć się filmem, to zapadłem w ten świat całym sobą. Ten plan był wyjątkowy, wysoko w górach, odcięło nas od cywilizacji. Na kolacji kończącej pracę od kilku osób, siedzących w branży znacznie dłużej niż ja, usłyszałem, że to było największe wyzwanie filmowe w ich życiach. Co to za film? - Po dwóch częściach „Kleksa” wracam do kina dla dorosłych. Mocnego, wyrazistego, emocjonalnego. Klimaty podobne do „Jak zostałem gangsterem”? - Trochę gangsterska historia, choć dzieje się w XVII wieku. Rzadko w Europie kręci się tego typu rzeczy: o ludziach żyjących głęboko w górach, wyznających brutalne zasady natury, odrzucających szlacheckie konwenanse, kierujących się odmiennym od współczesnego systemem rozróżniania dobra i zła, rozwiązujących swoje problemy zgoła inaczej niż robimy to my. Mój debiut w kinie kostiumowym, będzie to też pierwszym polskim film na 65mm, produkcja IMAX-owa, niewielu reżyserów ma odwagę pracować z tego typu sprzętem. Powstała historia o Słowianach, ale nie o takich, o jakich czytamy w książkach Sienkiewicza. Powtarzasz często, że robisz filmy dla widzów, a nie dla krytyków. Chciałbym jednak, żebyśmy pochylili się nad teorią Tomasza Raczka: opowiedz mi swoją ulubioną scenę, a powiem ci kim jesteś... - Mam mnóstwo, ale wskażę coś Baza Luhrmanna, reżysera doskonale słyszącego muzykę. Najlepiej „Moulin Rouge”, El Tango De Roxanne, rytm sceny dyktowany dźwiękiem. Nie wyznaję kina intelektualnego, prowokującego do jakichś ważnych społecznie debat czy głębokiej refleksji. Wolę i uprawiam kino, które opowiada emocją. Pozwala na dokonanie katharsis, beztroskie podążanie za bohaterem, bez zadawania wydumanych pytań. Umysł odłożony na bok, wędrówka sercem. „Nigdzie przemijanie czasu nie rysuje się tak wyraźnie, jak na twarzach kobiet, które przestaliśmy kochać”. Skąd to? - Ładne, ale nie wiem. Brzechwa dla dorosłych. - Wbrew pozorom wcale przy „Akademii pana Kleksa”, „Kleksie i wynalazku Filipa Golarza”, a także przy planowanej ostatniej części trylogii Brzechwy za dużo się nie naczytałem. KSW, w którym usunąłeś się w cień, nie jest przypadkiem kobietą, którą przestałeś kochać? - Nie przestałem KSW kochać, ale pozostając w tej metaforze: ani ja nie jestem już w stanie tej kobiecie oddawać całego siebie, ani ona nie może dać mi tego, co było między nami kiedyś. Nie ma to nic wspólnego z miłością. Kocham ten sport. Ciągle się nim jaram. Wygodniej konsumować mi go z pozycji fana. Nic tak bowiem nie niszczy utworu muzycznego niż nauczenie się grania go na jakimś instrumencie. Pryska magia. I tak było w tym przypadku? - MMA poznałem od środka i w pewnym momencie nie mogłem już zachwycać się wielkimi wojownikami w klatce, bo na co dzień spędzałem z nimi mnóstwo czasu w sytuacjach biznesowych i prywatnych. Organizowanie gal KSW mnie stresowało, bo trzeba było sprzedać halę, ułożyć produkcję, odpowiedzialność za mnóstwo ludzi, musiałem być ciągle najlepszą wersją siebie. Demagogią byłoby powiedzenie, że usunąłem się w cień i zawiesiłem aktywność operacyjną, żeby móc dalej kochać MMA. Ale doświadczenie uczy mnie, że dwadzieścia lat to maksimum, ile można poświęcić jednej idée fixe. Czy to kobieta, czy dziecko, czy firma, przez ten czas dzieje się wszystko, co najlepsze, a potem trwasz w tym układzie z przywiązania, braku laku i możliwości. Jestem bardziej start-upowcem niż gościem od utrzymywania w ryzach dobrze naoliwionej machiny. Ludzie uwielbiają, gdy sport mogą oglądać jak serial, przecież taki Dana White, prezydent UFC, jest popularniejszy od wielu topowych fighterów. To też latami była siła KSW, że z współzałożycielem Martinem Lewandowskim nie byliście anonimowi i nie unikaliście rozgłosu. - Większość sprawnych budowli inżynieryjnych posiada swojego ducha. Bez niego brakuje energii. Dlatego też ciągle przy KSW jestem: na konferencjach, na ważeniach, na galach. Przy ludziach, którzy potrzebują mojej porady. Nie ma mnie tylko w przestrzeniach, w których przestałem być potrzebny. A czy moja chwilowa absencja jest stratą dla federacji? Jakąś na pewno, ale o każdej z dotychczasowych gwiazd KSW można było powiedzieć, że po jej odejściu MMA nie będzie takie samo. Rzeczywistość szybko pokazywała, że jak u Queenu: Show Must Go On. MMA przetrwa nas wszystkich. KSW byłoby potworem na drewnianych nóżkach, jeśli moje odejście miałoby posadzić go na tyłek. Nie posadzi? - Jesteśmy na poziomie dwunastu sold-outów rocznie. Pamiętasz galę KSW, na której miałeś tyle problemów do rozwiązania, że nie mogłeś cieszyć się samymi walkami? - Gość, który organizuje imprezy, nie pije na nich alkoholu. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, Szekspir. Czy twoją decyzję o wycofaniu się w cień motywuje również starzenie się starych mistrzów, wraz z którymi rośliście jako KSW? Mamed Chalidow ma 44 lata... - To prawda, że moja decyzja zbiegła się w czasie z przemijaniem pokolenia pierwszych polskich mistrzów MMA. Nie ukrywam, zmierzanie do końca Chalidowa wielokrotnie zmuszało mnie do refleksji, czy przypadkiem nie czas również na mnie. Istnieje szansa, że w czasach kultu papierowych celebrytów rządzących MMA, do świadomości masowego kibica przebije się nowy Mamed Chalidow? - Show-biznes nie znosi pustki. Jak przyroda. Każdy jest zastępowalny w ramach bliźniaczych schematów rozrywkowych. Na miejsce wesołego publicysty prowadzącego talk-show zawsze pojawi się ktoś kolejny: była Alicja Resich-Modlińska, był Wojciech Jagielski, jest Kuba Wojewódzki, na następcę długo czekać trzeba nie będzie. Mówisz o show-biznesie, sport jest jego gałęzią, ale z tego mariażu coraz częściej rodzą się patologie. - Chalidow ujął tłumy, bo był tytanem pracy. Wierz mi, że po jego przejściu na emeryturę znajdzie się inny tytan pracy, którego ludzie właśnie za tą uczciwość na salach treningowych pokochają. Niestety, ale powątpiewam, że niedzielny kibic sportów walki niedalekiej przyszłości szukać będzie w pierwszej kolejności uczciwości na salach treningowych. - Mamed miał i dalej ma w sobie elektrykę, która faktycznie może długo nie nastąpić. Śmiem twierdzić, że gdy na horyzoncie pojawi się ktoś równie gorący, to nie będzie przedstawiany jako drugi Chalidow. Ale też będzie postacią. To trochę przypadek Michaela Jordana w NBA. LeBron James, Kobe Bryant, Shaquille O'Neal też zdobywali mistrzowskie pierścienie, rzucali mnóstwo punktów, robili spektakularne wsady, byli galaktycznymi gwiazdami w swoich erach, ale pierwotna magia zawsze zaklęta będzie już w osobie Jordana. Na Netflixie jest serial „Pierwsza piątka”, jednym z bohaterów jest LeBron. Jest fajny, ale to nie jest „Last Dance”, który oglądali prawie wszyscy. W walce wieczoru na KSW 100 zestawiliście go z piętnaście lat młodszym Adrianem Bartosińskim. Chyba nie będziesz ukrywał, że w tej walce trzymasz kciuki za Chalidowa... - W sercu zawsze będę za Mamedem. Ale lubię, jak wygrywa MMA. Dla Chalidowa to największe wyzwanie w karierze, świadczące o tym, kim jest: nawet na starość, a jest w moim wieku, więc wiem, z czym boryka się człowiek w połowie drogi między czterdziestką a pięćdziesiątką. Plecy bolą? - Nie tylko, mechanizm się zużywa, niszczy, trenowałem ten sport wcale nieamatorsko, w rytmie zawodowym i wiem, co mnie boli, a Mamed zajmuje się MMA o wiele lat dłużej i ciągle chce wyzwań, żadnych łatwych przeciwników. „Bartosa” bardzo lubię. Niesłychany przypadek gościa, który wszystko zbudował od zera, od programu „Tylko jeden”. Stoi na podium młodych gwiazd KSW. Przeżyję, jeśli Chalidow z nim przegra. Ale nikt, kto wychodzi do klatki z Mamedem, nie może czuć się pewnie. Bartosiński jest mistrzem w wadze półśredniej, ale po jego kwietniowej walce z Igorem Michaliszynem ogłosiłeś, że była to jedna z najsłabszych walk w historii KSW. Poczuł się urażony. Mówił, że na gali padły między wami mocne słowa. Macie konflikt? - Zawsze byłem jego fanem. Cechą ludzi młodych jest gryzienie ręki, która nas karmi. Nie lubisz nauczyciela w szkole, profesora na uniwersytecie, szefa w pracy. Aż zrozumiesz, że to są ludzie potrzebni, żebyś mógł się rozwijać. Bartosiński miał moment, kiedy znajdował się na kursie kolizyjnym z szefostwem KSW. Jego aktywność w social mediach zmuszała mnie do reagowania i temperowania go. Obijałem wystrzelone w moją stronę piłki. Nigdy nie uważałem, że nie zasługuje na to, co ma. Znam się na MMA, w sukcesie „Bartosa” nie ma żadnego przypadku, rozpoznaję w nim wielkiego mistrza. Nie krytykowałem go ani jako człowieka, ani jako zawodnika. Krytykowałem jego zachowanie, które też się zmieniło. Przejrzał na oczy. Przestał widzieć w nas przeciwników. Stać go na bardziej spektakularne walki? - Myślę, że tak. Zarzucałeś mu, że nie chce do bitki dopuścić: leży za plecami, stoi za plecami, wywraca się, ale nie prowadzi de facto walki. - Jak każdy zawodnik na dorobku, Bartosiński pozwala sobie jeszcze czasami na kunktatorskie rozwiązania, bo ma dużo do stracenia. Odbyłem z nim szczerą, prawdziwą rozmowę. Widziałem w jego oczach wiele zrozumienia. Moje argumenty spotykały się z głęboką refleksją. Prawda jest taka, że jeśli chcesz po prostu wygrywać, to liga czempionów nie jest miejscem dla ciebie. Trzeba ludzi porywać. Sprzedawać hale. Który z zawodników KSW porywa tłumy? Oprócz Chalidowa? - Mariusz Pudzianowski, Michał Materla, swojego czasu Borys Mańkowski, sięgając jeszcze dalej „Juras” albo jeszcze, jeszcze dalej Krzysztof Kułak. Na mniejszą skalę, ale w swoim rewirze tłum porywają Sebastian Przybysz, Robert Ruchała czy właśnie Bartosiński. Jeszcze nie przekroczyli bariery dźwięku. Nie stali się wojownikami „allowymi”. „Allowymi”? - Podgrzewającymi nie tylko tych, którzy ich znają, lubią i obserwują, ale też tych, którzy nie śledzą ani ich, ani w ogóle MMA. Skala oddziaływania porównywalna do tej reprezentacji Polski, której mecze oglądają również ludzie, którzy nie mają pojęcia, co dzieje się w polskiej lidze. Tacy zawodnicy w MMA zarabiają najlepsze pieniądze. Bartosiński w waszej wojence użył jednak ciekawego argumentu: gdyby zawalczył bardziej ryzykownie, ale przegrał, to przy podpisywaniu nowego kontraktu nie wywalczyłby lepszych pieniędzy argumentem, że może nie wygrał, ale bił się widowiskowo. - Jest wiele dowodów, że to nieprawda. Siedzę w tym biznesie od lat. Mogę zajmować arbitralne stanowisko. Można przegrywać i dostawać lepsze umowy? - Doskonałym przykładem jest Materla. Nigdy nie cieszył się takim zainteresowaniem, jak podczas trylogii z Jayem Silvą. To nie chodzi o to, żeby dawać spektakularne walki i przegrywać. Tylko odważyć się czasami opuścić gardę, żeby zadać cios o wszystko. Zaryzykować strzał na bramkę z przewrotki. Zrobić slam dunk, chociaż na czystej pozycji można kończyć bezpiecznym dwutaktem, rozumiesz? Rozumiem. - Momenty, kiedy publiczność wstaje. Wymaga to odwagi. Musisz być pewny siebie. Przecież zawsze możesz się potknąć, wyp*****, nie trafić. Ale ludzie nagradzają wychodzenie poza strefę komfortu. To nie cyferki w rekordzie walk są najważniejsze. Ważniejsza jest liczba fanów. Pamiętam porażki Chalidowa, które podnosiły go z kolan w trudnych PR-owych sytuacjach. Mamed zawsze trafiał na zły czas w historii tego kraju: najpierw nagonka na islam, potem nagonka na uchodźców. Jego czeczeńskie pochodzenie implikowało negatywne konotacje, ale przegrywał, a kibice myśleli: „Kurczę, to dla Mameda pokochałem MMA”. Podnosili się razem z nim, jeszcze bardziej ich to wiązało. W show-biznesie musisz być wyrazisty. Gwiazdy naszego sportu nie rodzą się w klatkach. Ważne są ich reakcje na wygrane i przegrane. Budowanie historii o samym sobie. Bycie człowiekiem, który na oczach innych staje się bohaterem. Chciałbyś, żeby konferencje KSW przypominały bardziej te z UFC? - Niczym nie im nie ustępujemy. Tam jest większe show. - UFC ma większe pole rażenia niż KSW, więc te same zdarzenia wydają się być bardziej znamienne. Uważam, że każdy z zawodników powinien dbać o wyrazistość. Gwiazdy UFC nie stronią od politykowania. Wielu z nich poparło Trumpa w prezydenckich wyborach. - W Ameryce jeszcze Republikanin pójdzie na piwo z Demokratą. W Polsce coraz bardziej ten podział jest drastyczny: albo z nami, albo przeciw nam. Odradzam zawodnikom KSW popierania polityków, wypowiadania się na tematy polityczne, to najlepszy sposób na zrażenie do siebie dużej części kibiców. Pozostałe tematy? Luz, pełna dowolność, nawet o samym sporcie można opowiadać fascynująco. Wiadomo, że aktywna publicystyka o uchodźcach, aborcji i Zielonego Ładu może skończyć się niepotrzebnym skandalem, ale zabieranie głosu w mniej istotnych sprawach jest wskazane, jak najbardziej. Marcin Różalski to w tej kwestii wzór do naśladowania czy przypadek niezdrowego przegięcia? - Różalski jest wyrazisty. Potrafi być kimś. I zawsze trochę przeginał. Już nie jest twarzą polskiego MMA. - Z pewnością znajdzie się w Hall of Fame KSW. Wielu się z nim nie zgadza. Uważa go za odrażającego typa. Ale on jest tak prawdziwy w tym, co mówi i robi, że nawet jego najwięksi przeciwnicy musieli go szanować. Różalski nie zamierza zmieniać nastawienia do życia i świata, bo ktoś sobie tego życzył. Żeby być tak wulgarnym, jak on, trzeba umieć, jak to mówią, „handle it”, unosić to. Ilu było młodocianych raperów, którzy pozwoli na królów ulicy, a szybko okazywało się, że nie są nawet królami własnego M2? Na pęczki. - A nawet, jak się z Różalskim nie zgadzasz, to nie możesz powiedzieć, że nie jest w stanie unieść swojego wizerunku. W wielu aspektach jego poglądy budzą we mnie sprzeciw, ale może właśnie to jest w nim takie pociągające dla kibiców, którzy przez lata stawali za nim murem. Niedawno Różalski kłócił się na kanapie u Kuby Wojewódzkiego w TVN-ie z profesorem Antonim Dudkiem na temat Władimira Putina, który „chce pokoju, a wszyscy inni chcą wojny”. Odbiór społeczny mógł być tylko jeden: zawodnicy MMA to troglodyci. - Wiem, że w obiegowej opinii zawodnicy MMA są ćwierćinteligentami. Ale funkcjonując nie tylko w świecie sportu, ale też w show-biznesie i biznesie, dostrzegam, że umiejętność ładnego wysławiania się mylona jest z inteligencją. Wielu tych ludzi nie potrafi myśleć samodzielnie. Przyjmuje narrację kolektywu. Mówi to, co mówią inni. Zawodnicy tacy nie są. Dlatego są tak różni. Może nie spędzają tyle czasu przy książkach, a ich słownictwo jest uboższe niż tych, którzy zawodu uczą się przewracając strony, a nie bijąc w worek, ale mają odwagę wierzyć w coś albo uważać coś, co nie jest akurat modne czy popularne. Życie uczy ich konfrontowania się z przekonaniami innych. I przegrywania. Przyznawania się do błędów. Wyciągania wniosków. To umiejętność każdego poważnego sportowca. Będąc zaś w kolektywie, zdanie zmieniasz tylko pod wpływem tego kolektywu, a dzieje się to bardzo rzadko. Śmiem twierdzić, że zawodnicy MMA mają tę przewagę nad wieloma intelektualistami, iż mają szansę i przywilej patrzeć swojemu przeciwnikowi prosto w oczy. I dać mu w twarz? - Dawanie w mordę to ten stereotyp, z którym się nie zgadzam. Chodzi raczej o stanie twarzą w twarz w dyskusji. Patrzeć przeciwnikowi w oczy to znaczy raz na jakiś czas wyjść z wygodnego mieszkanka, w którym ten intelektualista żyje najczęściej sam ze stadkiem kotów, pisząc recenzje filmów, książek czy płyt. Sławomir Nitras mówi, że „Stadion Narodowy to jest miejsce święte, a nie takie, w którym jeden człowiek drugiemu kolanem rozbija nos”. Martin Lewandowski mówił, że od dłuższego czasu jako szef Stowarzyszenia MMA Polska próbuje umówić się z ministrem sportu na spotkanie. Myślisz, że Nitrasa da się przekonać, że KSW to nie patologia? - Nie wiem, czy naszym zadaniem jest przekonywanie ministra sportu, że sporty walki to sport. Jeśli w to nie wierzy, to znaczy, że koledzy z partii przydzielili mu tę zaszczytną funkcję, bo go lubią, a nie dlatego, że zna się na sporcie. Wydaje się, że na tym stanowisku nie trzeba tłumaczyć człowiekowi, czym jest spalony. Ale jeśli trzeba, to może funkcja nie jest właściwie dobrana do umiejętności i kompetencji. Nie chcę nikogo obrażać, ale mam głębokie przekonanie, graniczące wręcz z pewnością, że każdy nowy minister sportu, niezależnie od rozdania politycznego, jest trochę neofitą. W rozumieniu? - Że mało się zna na sporcie. Kiwam głową. - Brak ekspertów jest problemem naszej polityki. Mówimy o sportach olimpijskich, o trzystuletniej historii sportów uderzanych, gdzie cios kolanem na głowę jest rzeczą tak samo normalną, jak w futbolu kopnięcie w piłkę. Postponowanie długiej tradycji MMA świadczy o wątpliwej prawdziwości stawianej tezy. Ale też wielkość polityków poznajemy po umiejętności uderzenia się w pierś i przyznania do błędów. Rzadko to się zdarza. - Jestem bliski nurtowi, który pojawia się w głowach polityków, żeby w jakiś sposób ograniczyć panoszącą się w sporcie patologię. Zgadzam się z Donaldem Tuskiem, że konferencje gal freak-fightowych nie różnią się niczym od pornografii. Nie wiem, czy wolałbym, żeby mój syn przez przypadek zobaczył pięć minut filmu na Youpornie, czy kawałek konferencji jednego z gal freakowych. Jedno i drugie wypacza umysł. Promuje brak szacunku względem drugiego człowieka. KSW to MMA z prawdziwego zdarzenia, opowieść o szacunku, o wyrzeczeniach, o poświęceniu, o ciężkiej pracy. Nie da się tego pomylić z freakami. Myślę, że minister sportu z większym znawstwem i mniejszą ignorancją powinien wypowiadać się o dyscyplinie, która znajduje się w pierwszej trójce najpopularniejszych sportów w kraju, obok piłki nożnej, żużla i skoków narciarskich. Tym bardziej że większość polityków, również z jego partii, prosiła nasze gwiazdy o wsparcie w kampaniach wyborczych. Nie można wrzucać KSW do worka z ludźmi, którzy ze sportem na co dzień nie mają nic wspólnego, ale przyjmują naszą platformę, żeby w patologiczny, wynaturzony sposób kopiować emocje, które jednak powinny być zarezerwowane dla tych, którzy spędzają więcej czasu na salach treningowych niż przed komputerem, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Budujemy sportowe MMA. KSW to sport pisany ręką mistrzów, a nie storytellerów, jak gale freakowe czy wrestling. Ministrowi Nitrasowi proponuję więcej rozwagi. Jak patrzę na polityków wszystkich krajów, wypowiadających się na przeróżne tematy bez gruntownego przygotowania, to robi mi się nieprzyjemnie, bo to od nich zależy, jak będzie wyglądał kraj. Dobry polityk nie musi znać się na wszystkim. Może mieć dobrych doradców. Ale minister sportu na pewno powinien znać się na sporcie. Nie boisz się, że dalszy proces degradacji MMA, do którego przyczyniają się pato-celebryckie gale, doprowadzi do sytuacji, w której jakiś rząd uzna, iż ten sport powinien zostać w Polsce zakazany? - Nie mam takiej obawy. To by była zwykła cenzura. Świat idzie w przeciwną stronę. Francja była bardzo długo przeciwna MMA, a właśnie się na mieszane sztuki walki otworzyła. Wystarczy, żeby ten czy inny minister poświęcił ciut więcej czasu na analizę sytuacji, żeby rozróżnić KSW od tworów zaledwie udających sport. Większa kontrola nad tym, co dzieciakom wyświetla się w shortsach na Youtube, jest konieczna, bo to często promowanie i normalizowanie patologii. Wszystkich wątpiących, również ministrów, zapraszam na konferencje KSW. Tam można zobaczyć, jak rozmawiają i jak szacunek oddają sobie sportowcy. Oczywiście, tu też komuś czasami zdarza się przekroczyć granicę. Ale wciąż tę granicę przekracza sportowiec, a nie człowiek, który z tego przekraczania granicy żyje, a sportem zajmuje się incydentalnie. Nie jest trudno to zrozumieć. Myślę, że minister Nitras zastanawia się, jak z tych niefortunnych wypowiedzi wybrnąć i logicznie wytłumaczyć swój brak dyspozycji z tamtego dnia. Wierzysz, że politycy posiadają zdolność autorefleksji? - Jeżeli jest inaczej, to jego jestestwo na tym stanowisku jest mocno przypadkowe. Jak bardzo wstydzisz się, że ktokolwiek jeszcze może skojarzyć KSW z Marcinem Najmanem? - W ogóle się nie wstydzę. Wesołe życie i twórczość Najmana to antyteza szacunku do sportu. - Z UFC odchodzili wielcy mistrzowie i podążali w stronę organizacji o luźniejszym podejściu do dyscypliny: do Affliction, swojego czasu też do Bellatora czy Strikeforce. Z czasem spadali jeszcze niżej, aż w końcu toczyli de facto freakowe walki. W piłce nożnej emerytura wygląda podobnie: Chiny, Arabia Saudyjska czy inne USA. Najman w KSW ciągle był kolesiem, który reprezentował sport, a aktualnie jest starszym panem, który próbuje monetyzować inteligencję medialną. Nie boję się, że federacja KSW kiedykolwiek stoczy się do poziomu, na którym będzie można równać ją z patologią. Ale jeśli się tak stanie, to już minister Nitras będzie wiedział, co zrobić! Myślisz, że można zorganizować jeszcze walkę w MMA, która okazałaby się dla rozwoju tego sportu w Polsce takim kamieniem milowym, jakim było zwycięstwo Mariusza Pudzianowskiego nad Najmanem w 2009 roku? - Telewizje już nie generują takich oglądalności. Widownia dzieli się pomiędzy mnóstwo gałęzi rozrywki. Żadna pozycja w ekranowym prime time nie sięgnie dziesięciu milionów. Tamtą galę obejrzało sześć i pół miliona osób, tego się już nie powtórzy. Nie oznacza to jednak, że MMA to gorszy sport czy gorszy biznes niż piętnaście lat temu. Podzielasz opinię Martina Lewandowskiego, że walkę Mameda Chalidowa, legendy MMA z Tomaszem Adamkiem, legendy boksu sprzedał głównie ten pierwszy? - Uważam, że gale KSW sprzedają zestawienia, a nie pojedynczy zawodnicy. Nie znaczy to jednak, że w ramach tych zestawień nie ma postaci wiodących, a wystarczy zobaczyć kilka ostatnich walk Mameda i kilka ostatnich walk Adamka, żeby przekonać się, kto był motorem napędowym tej rywalizacji. Mariusz Pudzianowski, który musiał wycofać się z KSW 100, powoli przegrywa ze starzejącym i zżuwającym się ciałem? - Jego kariera dobiega końca. Informacje, że już nikogo nie zaciekawi, są przedwczesne. Zawsze występował z pozycji underdoga i wiele razy zaskakiwał, pokonując wielkich mistrzów, takich jak Materla czy Nastula, liderów wagi ciężkiej. Nie odbieram mu szansy, że znów zaskoczy publiczność, natomiast, czy będzie to robił rytmicznie przez następne cztery lata? Nie. W międzyczasie do Hall of Fame KSW przyjęty został Andrzej Janisz, legendarny komentator. Powstała dyskusja, menadżer Artur Ostaszewski stwierdził, że to śmieszna decyzja. - Nasza firma zawsze żyła kontrowersją. Karmię się nią, umiem zamieniać ją w pieniądz, jak jej brakuje, to zastanawiam się, czy przypadkiem nie przestajemy być hot. W przypadku przyjęcia Janisza do Hall of Fame każdy ma prawo do własnego zdania, ale dla mnie jest filarem polskiego dziennikarstwa MMA. Nie znam drugiego gościa, który wykreowałby tyle magicznych metafor, które do teraz opowiadają historię polskiego MMA. Jego głos, poetyka, talent powodowały, że rozwijaliśmy się tak sprawnie. Ktoś może ci zarzucić, że w czasie rzeczywistym go nie słyszałeś, bo siedziałeś przy klatce, a nie przed telewizorem. - Mam tę przewagę, że przez kilkanaście ostatnich lat oglądałem gale ze słuchawkami, na których realizowałem multum zleceń do szefów pionów produkcji i słyszałem komentarz. Siedzę zazwyczaj półtora metra od komentatorów, więc nawet jak zdejmę te słuchawki, co teraz zdarza się częściej niż rzadziej, słyszę ich słowa. Sam montowałem trailery, peryferyjne materiały z walk, więc dla mnie jak dla nikogo innego obraz zawsze łączył się z dźwiękiem, jak film z muzyką. Jurkowski i Janisz są głosami polskiego MMA. Bierzesz pod uwagę całkowite porzucenie świata MMA? - Nie rozważam tego tak poważnie, jak mogłoby się wydawać. Nie jest tak, że tego chcę i że fajnie by było. Jestem związany z KSW na tyle, ile chcę. To wygodne stanowisko, na które sobie zapracowałem. Jestem człowiekiem bardzo spełnionym, ale też zmiennym. Nigdy nie powiedziałem, że nie wrócę na pełen etat. Jak poczuję krew na zębach, to z pewnością pojawię się na polu bitwy. ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK