Tomasz Sarara to przede wszystkim kickboxer. W wieku 36 lat zadebiutował w MMA, od razu na najwyższym poziomie, bo w najlepszej polskiej organizacji. Zawodnik z Krakowa miał zmierzyć się z Vladimirem Tokiem. W ostatniej chwili przeciwnik jednak wycofał się z walki i ostatecznie Sarara mierzył się z Filipem Bradariciem. Polak przyznaje, że zmiana rywala na godziny przed galą była dla niego sporym wyzwaniem. Zdołał jednak zwyciężyć. Sporo przyjął, ale ostatecznie złamał rywala w parterze, w trzeciej rundzie pojedynku. Michał Przybycień, Interia: - Gratuluję udanego debiutu. Wynik korzystny, ale po walce pojawiły się żartobliwe komentarze, że wygrał pan przez zmęczenie rywala lub duszenie brzuchem. - Dziękuję za gratulacje. Muszę przyznać, że rzeczywiście brakuje mi tej kropki nad "i". Mój rywal nie dał się zbić. Obraz walki byłby zupełnie inny, gdyby końcówka była inna i gdybym zdążył się wyprostować, zadać kilka ciosów. - Ktoś powie, że się przeciwnik zmęczył, ale to jest konsekwencja tego, że zdecydował się na bardzo ryzykowną taktykę. Nie chciał iść na delikatne szachy, żeby się delikatnie pobadać i później ewentualnie zainwestować w swoją płaszczyznę, tylko od razu narzucił bardzo wysokie tempo i chciał mnie szybko skończyć. Z racji, że to się nie udało, to, jak ja to mówię, życie później wystawia fakturę i on nie był w stanie się z niej wypłacić. W trakcie walki miał pan jednak trochę problemów. - Słowo problem to słowo klucz, które kręciło się wokół tej walki. Było trochę problemów w oktagonie, a jeszcze więcej poza nim. - Rozmawiałem z rywalem po walce. Zapytał mnie, jak długo trenuję parter, bo słyszał, że kilka miesięcy. Potwierdziłem, że było to pół roku. Ja z kolei zapytałem, jak długo on trenuje tę płaszczyznę. Odpowiedział, że jest to ok. 10 lat. Nie musi więc być żadnym wirtuozem w swojej dyscyplinie sportu, ale jeśli jest to prawie dwumetrowy gość, ważący 110 kg, z 10-letnim doświadczeniem, to dla mnie była to bardzo, bardzo wysoko zawieszona poprzeczka. - Oprócz tego, że była cała masa czynników, które mi nie sprzyjały, mam również do siebie sporo pretensji o to, co mogłem zrobić dużo lepiej, a czego nie zrealizowałem. Pewnie wiąże się to z tymi problemami, które były poza walką. Te problemy związane były ze zmianą rywala? - Tak. Spotkaliśmy się ze współwłaścicielem KSW Martinem Lewandowskim i dyrektorem sportowym organizacji Wojsławem Rysiewskim o godzinie 18:30 w czwartek, przed sobotnią walką. Nasze spotkanie skończyło się o 19. Daliśmy sobie deadline, który nie był specjalnie długi, bo do 21. W tym czasie musieliśmy wybrać rywala, a ja musiałem się określić, czy walczę, czy nie. Było bardzo mało czasu. Dostałem trzech, czy czterech zawodników do wyboru. Wszyscy doświadczeni. Starałem się wybrać takiego, który będzie mi najbardziej pasował. Jak przygotować się na rywala, którego poznało się w ostatniej chwili? Jest to w ogóle możliwe? - Nigdy za bardzo nie opierałem się na tym, żeby oglądać zawodników na papierze. Bardziej interesowało mnie to, jak się prezentują w walce. Na tym się skupiliśmy razem z moim sztabem. Oprócz statystyk, patrzyliśmy bardziej na styl walki taki, który będzie dla mnie do zaakceptowania. Oczywiście rywal był w dużej mierze bardziej parterowcem i został wybrany nie dlatego, że ja tak bardzo wierzyłem w swoje umiejętności parterowe, tylko był na tyle "drewniany" w stójce, że wydawało mi się, że utrzymam tę walkę nieco dłużej w tej płaszczyźnie i że tam się wszystko skończy, że tego parteru nie będzie, a na pewno nie będzie go tak dużo, jak było. Vladimir Tok dalej jest rozpatrywany, jako rywal? - Muszę przyznać, że mam małego focha. Myślę, że jeszcze większego ma organizacja. Byliśmy bardzo blisko z całym sztabem Toka. On zachował się bardzo nieprofesjonalnie. Rozumiem jego tragedię, bardzo mu współczuję, ale profesjonalizm wymagał innego zachowania. Jeśli wiedział, że nie udźwignie presji, można było odwołać walkę na kilka tygodni wcześniej, a nie dwa dni przed. Nie mnie oceniać czyjeś zachowanie w tak tragicznej sytuacji. Bardzo mi go szkoda, współczuję mu, ale do swojej pracy nie podszedł profesjonalnie i myślę, że chyba zostanie skreślony z listy życzeń. To był rywal, którego pan chciał i do którego się przygotowywał? - To był idealny rywal. Do walki z nim szykowałem się pół roku. Wszystkie przygotowania, strategie walki realizowane były pod niego. Styl tego zawodnika mi bardzo pasował. Związane to też było z moimi problemami zdrowotnymi. Był dla mnie łatwy do rozszyfrowania. Znałem tego zawodnika, wiedziałem, czego się mogę po nim spodziewać. Miałem przygotowaną taktykę walki, która była idealna, ale niestety tylko na Toka. Po nagłej zmianie rywala pojawił się większy stres? - Nie większy, tylko jakieś apogeum stresu. To był jeden z najbardziej nerwowych momentów w moim życiu. Miałem swoje problemy zdrowotne. Moja dyspozycja i taktyka była dopasowana do walki z Tokiem. Byłem gotowy brać walkę tylko z Tokiem, albo z zawodnikiem o podobnym stylu. Ciężko było znaleźć takiego zawodnika na godziny przed walką tak, żeby to było dobre nazwisko, a jednocześnie przeciwnik, który zgodzi się wziąć taką walkę. Zaczął się duży chaos w głowie, totalne zdezorientowanie. Do samego końca nie byłem przekonany, czy jest to dobra decyzja. Czy było to jedno z najtrudniejszych doświadczeń w pana karierze w sportach walki? - Chyba tak. Dawno nic nie wprowadziło u mnie tyle zamieszania w życiu. Nie wywołało tyle stresu. Było to jedno z cięższych wyzwań. Nie mówię nawet o samej walce, tylko o całej otoczce, o tym, co się działo dookoła. To po prostu się skumulowało. Obłęd. - Wielokrotnie przechodziłem przez trudne chwile, tylko zawsze sytuacja była o tyle łatwiejsza, że wiedziałem, jak się w tych trudnych momentach zachować. Była to zupełnie inna płaszczyzna, walki toczyły się w stójce. Tutaj, w pewnym momencie postawiłem na to, żeby tylko przetrwać parter. Skupiłem się na tym, aby nie dać rywalowi szansy na skończenie walki. Nie ukrywam, że czekałem, aż sędzia podniesie walkę za pasywność. To ja chciałem ją tworzyć, po to, aby walka była w stójce, bo tam była moja jedyna szansa. Tak wyglądała strategia. Po swojej ostatniej walce w K1 miał pan długą przerwę. Czy to też mogło mieć związek z pana postawą w klatce KSW? - Rzeczywiście, 2,5 roku nie walczyłem. Tak naprawdę ciężko mi ocenić, co wygenerowało u mnie tak duże emocje i stres. Myślę, że nie sama walka, bo do czasu, kiedy nie wiedziałem o zmianie rywala, czułem, że mam wszystko pod kontrolą. Stres się pojawiał, ale był niski, standardowy, jak przed każdą walką. - Większe nerwy pojawiły się w momencie, gdy zaczął się paraliż związany ze zmianą rywala. Wiedziałem, że kogokolwiek nie wezmę, na pewno nie będzie mi pasował, że jest to tylko i wyłącznie zmiana na gorsze i trzeba było się mocno zastanowić, czy tę walkę wziąć. Dostałem wolną rękę, nikt mnie do pojedynku specjalnie nie zmuszał. To była moja decyzja. Dzisiaj, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że może w jakimś stopniu błędna. Ale co tu dużo mówić, prawdziwego mężczyznę nie poznaje się po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Oczywiście nie była to walka marzeń, ale jest to rezultat marzeń. To dla mnie bardzo istotne. Jakkolwiek by to nie wyglądało, z zawodnikiem parterowym potrafiłem wygrać w parterze. Nie żadną techniką, ale determinacją i chłodną głową. To są elementy, które doprowadziły mnie do zwycięstwa. Niewiele czasu minęło od walki. Zaraz po niej wyglądał pan bardzo źle, ale teraz śladów pojedynku już nie widać. - Tak, rozmawiamy dwa i pół tygodnia po walce. Już na kilka dni po pojedynku nie było wiele widać. Była niedobrze wyglądająca opuchlizna, która zeszła już dwa dni po walce. Został siniak, później zrobił się mały krwiak w oku, ale to też szybko się zagoiło. Na tydzień po walce nie było już widać śladów. - Ludzie pytają, czy mnie boli oko albo cokolwiek, a ja zawsze powtarzam, że najważniejsze, że serce i duma nie zostały zranione, a całą resztę biorę w ciemno. Jakie plany na karierę w MMA? - Teraz odpoczynek, ale chyba niespecjalnie długi. Ta walka udowodniła mi to, że jest bardzo dużo rzeczy do zrobienia. Jest takie bardzo popularne powiedzenie, że walczy się tak, jak przeciwnik pozwala. Rywal niestety nie pozwolił mi pokazać jakichkolwiek umiejętności na które liczyłem. Te, na których chciałem oprzeć swoją walkę parterową okazały się niewystarczające z tego typu zawodnikiem. - Chciałbym, żeby kolejna walka wyglądała inaczej. Moja koncepcja na drogę w MMA miała wyglądać w ten sposób, że w pierwszych dwóch walkach biorę zawodników dużo bardziej stójkowych, którzy ewentualnie delikatnie liznęli parteru. Takim właśnie zawodnikiem był Vladimir Tok. Chciałem, żeby dwaj pierwsi zawodnicy byli mniej więcej o takiej charakterystyce. Trzecia walka to już miał być naprawdę pełnowymiarowy pojedynek, ale niestety taki miałem już na samym początku. Oprócz przezwyciężenia stresu, co było kluczem do zwycięstwa? - Przeszedłem niemałe piekło. Dziś z perspektywy czasu tak, jak wspomniałem wcześniej, ta decyzja może była niejako błędna, ale szukając dużo więcej plusów, to była przepotężna lekcja. To, że musiałem przeżyć walkę w płaszczyźnie, której nie chciałem, że walka trwała dłużej, niż się spodziewałem, bo nie ukrywam, że zawsze wychodząc do walki człowiek szuka nokautu. Walka trwała długo, ale raczej problemów z kondycją nie było? - Nie było najmniejszych problemów z kondycją. Właściwie jest co coś, co tak naprawdę doprowadziło mnie do zwycięstwa. Dobra kondycja plus chłodna głowa. Bardzo często swoich rywali po prostu rozszyfrowywałem, tak było też teraz, dzięki doświadczeniu fighterskiemu, bo nie mogę powiedzieć, że dzięki doświadczeniu w MMA. - Wielokrotnie słyszałem, jak po ciosach, które zadawał w parterze, z Bradaricia schodziło powietrze. Czułem, jak bardzo się frustruje tym, że bije bardzo mocno, trafia sporo razy, a jego rywal nie zamierza się poddać. Nawet przez sekundę nie miałem chwili zwątpienia, żeby tę walkę odpuścić. Wiedziałem, że potrzebuję przetrwać ten moment. Założył też jedno duszenie, które wiedziałem, że nie wchodzi, a kosztowało go stratę energii. Dzięki tej chłodnej głowie przetrwałem i dałem się rywalowi wystrzelać. Czy podczas walki były momenty, w których poczuł pan, że "zaszumiało" w głowie? - Był taki moment. Mam pęknięty bębenek w uchu. Wiem, w którym momencie to się stało. Po jednym ciosie mocno zadzwoniło mi w uszach. Obraz zaczął się delikatnie kręcić, ale tak, jak mówiłem, zawsze trzymam chłodną głowę i nie było odruchów paniki. Wiedziałem, że jak jest kryzys, trzeba rywala trochę przytrzymać. Późno zaczął pan swoją przygodę z MMA. Czy chce pan iść za ciosem i szybko toczyć kolejne pojedynki? - Uważam, że częściej muszę trenować, niż walczyć. Walka ma być tylko efektem tego, co nie wypracowałem na treningach, a z racji, że płaszczyzn zapaśniczych i parterowych nie robiłem przez lata, to mam bardzo dużo do nadrobienia, a najwięcej uczę się na treningach, nie na walkach. Walka ma być tylko testem, a do każdego testu chcę się dobrze przygotować, więc jest przede wszystkim trening, trening, trening. - Siądziemy sobie niedługo ze sztabem szkoleniowym, bo musimy ocenić też tę walkę. Jesteśmy po pierwszych analizach, ale teraz tak na chłodno, co warto byłoby pozmieniać w metodyce trenowania, co nam się sprawdza, a co nie, w co trzeba bardziej zainwestować. Ta walka to była przepotężna lekcja, a ja przez całe życie chcę się uczyć. Podkreśla pan, że jest sporo do nadrobienia w płaszczyznach parterowych. Czy nie jest tak, że zawodnicy stójkowi są mocno ograniczeni i mają problemy na początku swojej przygody z MMA? - Wiadomo, że zapaśnik też ma ciężko, bo walka zaczyna się w stójce i zanim kogoś obali, też musi przyjąć trochę na głowę, więc nie sądzę, że mam jakoś specjalnie trudno. Właściwie uważam, że muszę, na podstawie tego, co przeżyłem, wyciągnąć odpowiednią lekcję i nauczyć się konkretnej strategii walki, bo nie mam czasu, ani specjalnej ochoty, na to, aby zostawać królem parteru, czy zapasów. Muszę potrafić wykorzystać swoje najmocniejsze punkty, stosując do tego odpowiednią strategię. Nawet przed walką mój trener powiedział, że najczęściej wygrywa ten, który lepiej dobierze taktykę. Co chce pan osiągnąć w MMA? Liczy pan na coś większego, czy traktuje pan to w kategoriach wyzwania lub przygody? - Nigdy nie składałem deklaracji, że wjeżdża król kickboxingu, który zdobędzie wszystkie pasy i pokaże wszystkim, ile jest warta jego stójka. Mam dużo pokory, ale dokładam do niej motywację. Dlatego nie zakładam progu, że chciałbym wygrać tylko z tym, ale dalej już nie dojdę. Chciałbym dojść jak najwyżej, ale mam świadomość tego, że może się nie udać, bo zacząłem późno i może mnie to w jakiś sposób blokować. A jak długo chciałby pan walczyć? - Sport jest moją pasją, moim hobby życiowym i chciałbym to realizować jak najdłużej. Oczywiście tej pasji nie da się realizować na bardzo wysokim poziomie przez całą karierę. Chciałbym pozostać w sporcie jak najdłużej. Pewnie będzie to na mniejszym formacie, ale na wysokich obrotach chciałbym popracować do 40, czyli jeszcze cztery lata. Chciałbym, żeby było to bardzo owocne, również bardzo ciężkie cztery lata pracy. Rozmawiamy w trakcie trwania igrzysk olimpijskich. Liczy pan, że kickboxing kiedyś zagości na tej imprezie? - Ja właściwie od dziecka marzyłem o igrzyskach olimpijskich. To jest prawdziwe święto sportu. Wszystkie organizacje, gale zawodowe, to już jest show-biznes. Tam nie mówimy tylko o poziomie sportowym, bo poziom marketingowy musi mieć równie duży wymiar, a igrzyska olimpijskie to jest sport krystaliczny, w czystej postaci i mi się zawsze marzył się występ. - Obiecywano mi, że ten kickboxing będzie wprowadzony, kiedy miałem 18 lat, potem 22, 26, 30 i taka jest prawda, że braknie mi lat kariery, żeby doczekać się tego kickboxingu na igrzyskach. Są igrzyska europejskie, które w 2023 roku odbędą się w Krakowie i tam już kickboxing jest. Może jest to dobry zalążek, żeby ta dyscyplina dostała szansę na mniejszym formacie, a potem doczekam się już tylko jako kibic, może jako trener. Szkoda, że nie w roli zawodnika, bo jest to marzenie każdego sportowca, a ja nigdy się nie nazwę showmanem, youtuberem. Zawsze chciałem być przede wszystkim sportowcem i igrzyska są miejscem dla sportowców. Szkoda, że nie było mi dane tam być. Pan jest sportowcem, ale ostatnio powstaje coraz więcej grup dla freakfighterów. Co pan sądzi o tym zjawisku? - Na początku byłem mocno oburzony. Wprowadzało to u mnie duży niesmak. Nadal nie jestem fanem, ale to się dzieje i dziać się będzie. Muszę zacząć to pomalutku akceptować, bo to nowa rzeczywistość, która się wokół nas tworzy. Niektórzy twierdzą, że ma to pewne profity dla samego sportu, że daje dużą promocję i sport również przy tym zyskuje. Chyba niespecjalnie jestem się w stanie z tym zgodzić. - Sport się w naszym kraju rozwija i nie uważam, że w momencie, kiedy pojawiły się organizacje freakfighterskie, pojawiło się duże zainteresowanie sportami walki. Myślę, że mniej więcej od dekady organizacje sportowe przede wszystkim promują sport i tym ludzie się najbardziej interesują, ale pewnie jakieś nowe grono odbiorców też do tego dołączy. Czy zgłaszają się freakfighterzy, którzy chcą się pod pana okiem, przygotować do walki? - Były pojedyncze zapytania, co mnie w sumie cieszy, bo jakoś nie czekam na telefony tego typu, choć zaakceptowałem ten fakt, który na świecie istnieje, biorę to pod uwagę, ale na pewno nie stawiam tego priorytetowo. Rozmawiał Michał Przybycień