Świtalski to pasjonat roweru i piłki nożnej, zawodnik MMA, trener personalny, który trenując podopiecznych nie odpoczywa, tylko angażuje się w 100 procentach. Dla niego w sporcie nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego mimo kontuzji i przebytej choroby nie poddaje się. Czerpie z aktywności fizycznej pełnymi garściami, zachęcając innych, by spróbowali jak smakuje sport. Przy tym wszystkim wspiera także tych, którzy potrzebują pomocy. Poznajcie jego historię. Zacznijmy od początku. Kiedy zacząłeś tak naprawdę interesować się sportem? Marcin Świtalski: Już jako młody chłopak zaczynałem od kopania piłki. Jak większość dzieciaków lubiłem grać w "nogę" i marzyłem, żeby rozwijać się w tym kierunku. Pochodzę jednak z Inowrocławia, który nie daje wielkich możliwości na realizację piłkarskich marzeń. Szybko zrozumiałem, że piłkarzem nie zostanę. Pokochałem też jazdę na rowerze. Wjeżdżałem na krajówkę, robiłem 50 kilometrów i zawracałem, żeby dobić do setki. Sport dodawał mi energii i dawał wielką satysfakcję, a przede wszystkim pozwalał pokonywać bariery i pobijać rekordy własnych możliwości. Znamy cię jako zawodnika MMA? Czy sporty walki nadal są ci bliskie? - Faktycznie, MMA było ciekawym etapem mojego sportowego rozwoju. Zaczęło się od tego, że w Bydgoszczy koledzy trenowali mieszane sztuki walki. Dołączyłem do nich. Z Inowrocławia nie było aż tak daleko do Bydgoszczy, a dobre przygotowanie na siłowni spowodowało, że mogłem bez problemu zacząć walczyć. Złapałem kontakt z Michałem Andryszakiem (zawodnikiem MMA - przyp. red.) i zacząłem regularnie uprawiać ten sport. Polubiłem go i chciałem zarazić moją pasją mieszkańców Inowrocławia. Zorganizowałem galę MMA, na którą zaprosiłem Bobbiego Sappa, byłego futbolistę amerykańskiego. Bobbie przyleciał do Polski, mieliśmy razem walczyć, lecz niestety uległ kontuzji i nie podjął rękawicy. Walka została odwołana. Rok później przytrafiła mi się kontuzja kolana i odszedłem od sztuk walki. Można powiedzieć, że sport od zawsze był dla ciebie ważny, ale czy budowanie formy i sylwetki też było istotne? - Patrząc na zdjęcia sprzed kilku lat (śmiech) to chyba nie za bardzo. Jakieś cztery lata temu pogoń za pieniędzmi przyćmiła miłość do sportu. Trenowałem, ale nie dbałem o siebie ani o to, co w siebie "wrzucam". Jak trzeba było jechać rano z Krakowa do Gdańska to jechałem, a w drodze jadłem to, co było łatwo dostępne - kanapki, burgery, hot dogi. Łatwiej było mi podjechać do fast fooda, wypakować bagażnik kanapkami i podjadać kiedy się da, niż dbać o to, co jem i co robię. Pamiętam jak na Tomorrowlandzie - największym festiwalu muzyki elektronicznej na świecie - nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak wyglądam. Kiedy zobaczyłem siebie na zdjęciach, to autentycznie się przeraziłem. To jest tak, jakbyś w jednej chwili dostał czymś mocnym w głowę. Nie mogłem uwierzyć, że ja, człowiek który całe życie uprawiał sport, doprowadził się do stanu, który mógł skończyć się nawet zawałem serca. Nie mówiąc już o tym, że gdyby chrześniak poprosił wujka, by pograł z nim w ogródku w piłkę, musiałbym odmówić. Nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że zwyczajnie nie dam rady. Trudno było wejść na wysokie obroty? Wrócić do treningów, do sportowego trybu życia? - Zawsze miałem wiedzę i doświadczenie w tym temacie. Wiedziałem, że nie ma drogi na skróty. Siłownia, bieganie, rower i tak w kółko. Konsekwencja i determinacja. Cztery-pięć treningów dziennie. Jeden funkcjonalny, dwa siłowe i bieganie - 20-30 kilometrów i tak codziennie. Odkryłem crossfit i trening funkcjonalny. Połączyłem je, by najlepiej i najefektywniej pracować nad sylwetką. Można powiedzieć, że uprawiałem crossfit z wykorzystaniem tylko ciężaru własnego ciała. Taka metoda daje świetne efekty. Cały czas budowałem sylwetkę. Z moim charakterem nie mogłem jednak ciągle robić tego samego. Potrzebowałem nowych wyzwań. I tak znalazłeś Runmageddon? - Tak, gdzieś w sieci mignął mi Runmageddon, ekstremalny bieg przez przeszkody. Zaciekawił mnie. Poczytałem, popytałem i w efekcie zapisałem się na classica w Warszawie. Na początek wybrałem dystans 12 kilometrów z ponad 50 przeszkodami. Przebiegłem go i poczułem, jak endorfiny uderzają mi do głowy. Dostałem takiego energetycznego kopa, że od razu rzuciłem się w jeszcze większy wir treningów, by wystartować w kolejnych biegach. Napaliłem się, że zdobędę statuetkę Weterana. Żeby to zrobić, musiałem wziąć udział jeszcze w dwóch biegach. Dwa tygodnie później spakowałem się i byłem już 500 kilometrów od mojego miasta, w Myślenicach. Jednego dnia pokonałem sześciokilometrowy dystans rekrut z ponad 30 przeszkodami, a następnego zmierzyłem się z formułą hardcore, czyli 21 kilometrami i co najmniej 70 przeszkodami. Nie chciałem tego rozbijać, po prostu chciałem osiągnąć kolejny etap. Nie mogło mi się nie udać. Była superatmosfera, świetna organizacja, wszystko dopięte na ostatni guzik. Byłem bardzo zadowolony ze swoich osiągnięć, wszystko zaczęło się układać, mogłem cieszyć się sportem na swój sposób. Niestety, kilka miesięcy później okazało się, że jestem poważnie chory... Na chorobę nigdy nie ma dobrego momentu. Dla ciebie był to jednak wyjątkowo mocny cios. - Byłem w szczytowej formie. W pewnym momencie poczułem mocny dyskomfort. Niestety, nie chodziło tu o palec czy głowę, a facet w takich sprawach zwykle zaczyna panikować. Szybko udałem się do lekarza. Diagnoza była druzgocąca - nowotwór jądra i przysadki mózgowej. Pierwsza myśl? - Złość. Nie załamałem się, bo miałem świadomość, że muszę walczyć. Za bardzo kocham życie. Musiałem trochę oszukać lekarzy. Zalecenia były takie, żeby na czas leczenia zaprzestać treningów, zwłaszcza podczas przyjmowania chemii. Nie mogłem jednak zrezygnować. Nie mogłem się zatrzymać. To mogłoby mnie zniszczyć. Treningi dawały mi siłę, były odskocznią od tych wszystkich problemów. Jestem typem samotnika, nie chciałem nikogo obarczać swoimi kłopotami. O tym, że mam raka, moi rodzice dowiedzieli się dopiero wówczas, gdy nie dało się już tego ukryć. To było wyjątkowo przykre doświadczenie.Twoja waga spadła do 70 kg. Jak się z tym czułeś? - Rak zabrał mi wszystko, na co pracowałem całe życie. Chudłem w zastraszającym tempie. Czułem się z tym źle, chciałem to ukryć trochę przed sobą, trochę przed innymi. Zacząłem biegać, żeby łatwo móc wytłumaczyć skąd ten spadek wagi i zmiana sylwetki. Łatwiej było myśleć, nawet samemu, że to udział w maratonach i treningi biegowe powodują chudnięcie. Bieganie pomagało zapomnieć o prawdziwym powodzie. Doszedłem jednak do momentu, w którym więcej ukryć się nie dało. Chemioterapia strasznie wysusza organizm, nie przypomina standardowego gubienia kilogramów, choroba w końcu wyszła na jaw. Kiedy dowiedziałeś się, że nowotwór zaczyna odpuszczać? - W październiku 2017 roku, czyli kilka miesięcy po tym, jak osiągnąłem najniższą wagę, lekarz przekazał mi dobrą wiadomość, że pokonałem raka. Natychmiast wpadłem w wir sportu i narzuciłem sobie ostry reżim. Wróciłem do diety, do przygotowywania sobie posiłków. Dbałem o to, by dieta odpowiadała mojemu zapotrzebowaniu energetycznemu, jadłem często, kalorycznie, ale w małych porcjach. Cztery-pięć treningów dziennie i tak trwała szaleńcza walka o to, by dojść do sylwetki sprzed choroby. Byłem jak w transie. Udało się. Wyniki miałem coraz lepsze. Do tego osiągnąłem 105 kg wagi i pięć procent tkanki tłuszczowej. Byłem gotowy, żeby zrobić coś szalonego. Dowiedziałem się, że Runmageddon organizuje imprezę na Saharze. Wszyscy pukali się w czoło, bo taki bieg to nie są żarty. Sahara była nagrodą za wygraną walkę z nowotworem? - Chciałem udowodnić, że znów mogę być w życiowej formie. Chciałem poczuć wolność i siłę, którą na chwilę odebrał mi nowotwór. Wziąć udział w wydarzeniu, które na długo zapisze się w mojej pamięci i z którego będę mógł czerpać radość i satysfakcję. Na bieg zdecydowałem się dość późno, bo niedługo przed startem. Czułem, że jestem gotowy, że dam radę. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że może się nie udać. W końcu całe życie pracuję na to, żeby być w formie, żeby móc biec kiedy chcę i trenować jak chcę, żeby być aktywnym. Jak przygotowywałeś się do Sahary? - Nie miałem dużo czasu na szczególne przygotowania. Na szczęście byłem już po kilku miesiącach treningów. W Polsce zimą trudno było odwzorować temperatury, jakie panować będą na Saharze w marcu. Jedyne, co mogłem zrobić to nałożyć na siebie kamizelkę z obciążeniem i grube, ciepłe bluzy, by poznać jak moje ciało będzie czuło się w dusznym klimacie i reagowało na trudne do biegania warunki. Runmageddon Sahara trwał w najlepsze, dzielnie pokonywaliście kilometry i przeszkody. Co wtedy myślałeś? - Najpierw powtarzałem sobie, że najważniejsze to dobiec do mety, ale kiedy byłem już na trasie, to chciałem jak najlepiej przebiec ten wyścig i zająć jak najwyższe miejsce. Do mety dobiegłem 11. i jestem z tego dumny. Mocno ułatwiła mi wszystko znakomita organizacja i duch rywalizacji. Cały czas byłem w rytmie. Podobało mi się bardzo spanie pod namiotami na pustyni. Pozwalało zachować ciągłość wyścigu. Raz wstawaliśmy o o godz. 4 rano, by z powodów zamieci zacząć bieg wcześniej. Ruszyliśmy w trasę z latarkami czołowymi, które oświetlały nam drogę. To była przygoda, a zarazem wyzwanie. Pokonywaliśmy przeszkody, biegliśmy po kamienistej części pustyni, zapadaliśmy się po kolana w piaskach suchej Sahary i to wszystko niebywale podnosiło adrenalinę, wymęczało, ale z pewnością każdy z nas zapamięta Runmageddon Sahara na długo. Choć nie obyło się bez trudnych momentów. Jakich? - Na ostatnim etapie, po około 80 km, poczułem, że coś złego dzieje się z moimi stopami. Paznokcie po prostu latały mi w bucie, a nogi miałem jak dwie rozgrzane bańki. Wiedziałem, że jak zacznę kombinować to będzie koniec. A przecież przyjechałem tu zrobić 100 km. Tyle walk już wygrałem, a teraz miałbym się poddać? Nigdy.Zwłaszcza, że nie biegłeś wyłącznie dla siebie.- Sahara była przygodą, ale miałem też tam swoją misję do zrealizowania. Zorganizowałem zbiórkę pieniędzy dla fundacji Cancer Fighters, która wspiera dzieci walczące z nowotworem. Ludzie wpłacali określoną sumę za każdy przebiegnięty przeze mnie kilometr. Nie mogłem ich zawieść. I uwierz mi, że gryzłbym ten piach, ale zrobiłbym to. Wziąłem łyk wody i mimo ogromnego bólu dotarłem do mety. Nie mam paznokci u stóp, ale co z tego? Warto było! Zebraliśmy prawie 20 000 zł dla dzieci. Cieszę się bardzo z tego wyniku. Tym większa musiała być twoja satysfakcja na mecie. - Łzy popłynęły momentalnie. Poczułem się wielki jak ta pustynia. Widziałem szacunek w oczach wszystkich dookoła. Zawsze byłem silny, ale w tym momencie zrozumiałem, że jestem niezniszczalny. To nie jest tak, że stałem się innym człowiekiem. Cały czas jestem sobą i nigdy się nie zmienię. Natomiast wynagrodziłem sobie długą walkę z chorobą i lata pracy nad tym, by być we właściwym miejscu.Jesteś kimś, kto nieustannie szuka wyzwań. Nie wszyscy tak mają. Niektórzy boją się wystartować w takim biegu. - Strach to tylko stan umysłu. Myślisz, że nie zadawali mi takich pytań? "Marcin, po co to robisz? Nie dasz rady". Zawsze wtedy odpowiadałem: "Człowieku, nie stwarzaj mi problemów, które mnie nie dotyczą". Jako ludzie mamy tendencję do nieustannego wymyślania sobie przeciwności losu. A to wszystko jest tylko w naszych głowach. Dlatego apeluję - trenujcie, podejmujcie wyzwania, a jak będziecie gotowi, to jedźcie na Saharę. Ona wyłączy negatywne myśli i da poczucie, że możecie wszystko. To jakie będzie kolejne wyzwanie, którego się podejmiesz? - Potrzebuję tych emocji, które towarzyszą sportowemu wyzwaniu, kiedy dajesz z siebie wszystko i osiągasz upragniony cel. Szukam nowego wyzwania, być może będzie to kolejna edycja zagranicznego Runmageddonu... Zobaczymy. Rozmawiała: Karina Cywińska