Jakub Żelepień, Interia: Słyszałem, że widzowie bali się ciebie podczas twoich pierwszych występów. To prawda? Maciej "Lobo Linke: Liczbę mnogą zamieńmy na pojedynczą i będzie to prawda. Na pierwszym występie publiczność faktycznie była wystraszona. Miałem przydzielone sześć minut, a Michał Pałubski, który pomagał mi przygotować się do debiutu, mówił mi, że ograniczenie czasowe jest surowo przestrzegane. No to wymyśliłem sobie żart polegający na tym, że zapytałem ludzi na widowni, ilu ochroniarzy zatrudnił organizator, żeby zabrać mi mikrofon i ściągnąć ze sceny. Stwierdziłem, że ubiorę do tego jeszcze podarte spodnie i tak zwaną koszulkę-żonobijkę. Zadziałało - publika się spięła i nie oddychała chyba ze cztery minuty. W końcu ktoś odważył się zaśmiać i kiedy reszta zauważyła, że nie zabiłem tego śmiałka, to zrobiło się luźniej. Niezły początek. W ogóle twoje wejście do świata stand-upu to ciekawa historia, taka wręcz filmowa. - Ta historia znowu łączy się ze wspomnianym już Michałem Pałubskim, a także Jakubem Ćwiekiem. Pierwszy był kabareciarzem, a drugi to poczytny pisarz. Kiedyś spotkali się na jakiejś imprezie i mocno podchmieleni zaczęli rozmawiać o kondycji współczesnej komedii. Doszli do wniosku, że fajnie byłoby spróbować swoich sił w stand-upie. Jako że jednak chcieli poruszać tematy trudne i kontrowersyjne, uznali, że potrzebny im ochroniarz. No i zadzwonili do mnie o trzeciej w nocy, przekonując, że tylko ja nadam się do tej roboty. Odpowiedziałem, że jeśli dadzą mi mikrofon i pozwolą przy okazji trochę pogadać do ludzi, to się zgadzam. Szokujące słowa gwiazdy sportów walki. "Jestem fanem Putina" Rano panowie pamiętali tę rozmowę? - Myślałem, że to tylko takie pijackie gadanie, tymczasem rano okazało się, że chłopaki mieli już dokładny plan. Pierwszy występ miał odbyć się w Krakowie, podali mi konkretną datę. Odłożyłem telefon i zacząłem szukać w internecie informacji o tym, co to w ogóle jest ten stand-up. Nigdy wcześniej tego przecież nie oglądałem. Odpaliłem sobie występ Lotka, przesłuchałem cztery minuty i stwierdziłem, że w sumie to nie jest trudne. Nawet sobie nie zdawałem sprawy, w jakim byłem błędzie! No ale nie chciałem się wycofać. Łączyłeś wtedy jeszcze stand-up ze sportem? - W zasadzie cały czas łączę, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Wróciłem do startów w brazylijskim jiu-jitsu, a do tego mam na głowie klub sportów walki, który prowadziliśmy wraz z moim bratem. Po jego śmierci dwa lata temu musiałem wziąć wszystko na siebie. Jak takie łączenie dwóch światów wygląda w praktyce? - Od poniedziałku do piątku jestem czynnym trenerem i poniekąd zawodnikiem, bo aktywnie uczestniczę w swoich treningach. W sobotę rano pakuję torbę i ruszam gdzieś w Polskę na występy. Czasem zresztą łączę je z treningami. Ostatnio byłem w Pile, o 16 skończyłem zajęcia w filii mojego klubu, a o 19 miałem już stand-up w Wałczu. Ale MMA już sobie odpuściłeś na dobre? - Co prawda nigdy tego głośno nie powiedziałem, ale tak. Swoją ostatnią walkę skończyłem w 2017 roku, chwilę przed moim pierwszym wyjściem na scenę. Jako fighter byłeś śmieszkiem? - Tak, zawsze byłem najśmieszniejszym gościem na treningach. Głupimi żartami uwielbiałem wyprowadzać z równowagi zwłaszcza mojego brata. Poza tym dużo gadałem też w trakcie walk. Potrafiłem nawet śpiewać piosenki, jednocześnie tocząc pojedynek w MMA. W sumie robiłem stand-up, nie wiedząc, że właśnie to robię. Coś cię ciągnęło w tę stronę. - Na to wygląda, chociaż kiedyś moja partnerka powiedziała mi, że moje żarty z sali treningowej tak naprawdę nikogo nie bawią, ale ludzie śmieją się z szacunku do mnie. Kiedy zacząłem występować na scenie, podszedłem po niej i powiedziałem: "Widzisz, ja naprawdę jestem zabawny". Żarty podczas treningu i występu mocno się od siebie różnią? Mam wrażenie, że te pierwsze mogą ocierać się o trash-talk. - Musimy rozróżnić to, co dzieje się na treningu od tego, co jest na występie. Przede wszystkim kiedy wchodzę do sali wypełnionej publicznością, uważam, że wszyscy powinni czuć się komfortowo. W końcu przychodzą tam po to, żeby oderwać się od trosk dnia codziennego. Zobacz, czasami ludzie boją się usiąść w pierwszym rzędzie, spodziewając się, że stand-uper się na nich uweźmie. Ja od jakiegoś czasu proszę swoich widzów na samym początku programu, aby się zgłosili, jeśli nie chcą, żebym się do nich zwracał czy zadawał pytania. Zapamiętuję sobie te osoby i nie ruszam ich podczas całego występu. Brzmi bardzo fair. - Mam też przeświadczenie, że podczas komedii każdemu musi dostać się po równo. Jeśli śmieję się z jakiejś grupy społecznej czy sytuacji, z taką samą siłą powinienem wyśmiać przeciwieństwo. A kiedy obrywa publiczność, to za chwilę muszę oberwać też ja. W którym miejscu leży twoja granica komedii? Inaczej mówiąc - z jakich tematów nie żartujesz? - Powiem ci szczerze: nie wiem, czy jest taka granica. Wszystko jest kwestią tego, jak ten żart się stworzy, jak się go opowie. W zeszłorocznym programie mówiłem na przykład o śmierci brata i mamy. Komentarze osób, które widziały to na żywo, są takie, że to najlepsza rzecz, jaką do tej pory zrobiłem. Mark Twain mawiał, że komedia to tragedia plus czas. - Coś w tym na pewno jest. Skoro przy cytatach jesteśmy - powiedziałeś kiedyś, że stand-up jest jak MMA, tyle że po występach nie boli cię twarz. Czemu tak? - Troszeczkę bym to teraz zweryfikował. Już się tak nie denerwuję swoimi stand-upami Dziś posłużyłbym się innym porównaniem: występy co weekend są jak treningi w MMA, a nagranie programu i wrzucenie go do sieci jest galą, do której przygotowujesz się miesiącami. Jakie są jeszcze podobieństwa między życiem fightera a stand-upera? - I tu, i tu wychodzi się w rytm muzyki, odczuwa się tremę, jest się zapowiadanym. W trakcie występu próbuję przełamać publikę - odczuwam wtedy emocje podobne do tych z oktagonu. Jest adrenalina. Później godziny spędzone na analizie, na rozkminianiu, co można było zrobić lepiej. Dokładnie tak, jak w MMA. Zdarzyło ci się kiedyś dostać na turnieju tak mocno po twarzy, że nie byłeś w stanie wystąpić na scenie? - Nie, nie, nie, to akurat nie. Kiedy w 2017 roku stoczyłem ostatnią walkę w MMA, stwierdziłem, że pieniądze, które na tym zarabiam, nie są warte wysiłku, który w to wszystko wkładam. Bałem się jednak, że przegram z własną sportową ambicją,. Ktoś zadzwoni, zaproponuje pojedynek, ja sobie powiem: "Lobo, ty nie dasz rady?", no i wrócę do oktagonu. Żeby sobie to uniemożliwić, przestałem boksować. Kiedy zdarzały się telefony w sprawie walk, miałem zawsze dzięki temu z tyłu głowy, że jestem zupełnie nieprzygotowany. I tym sposobem rzadko mam obitą twarz, natomiast jakieś pomniejsze kontuzje oczywiście się zdarzały. Miałem coś naciągnięte, naderwane, a musiałem udawać kozaka na scenie. O, choćby teraz mam przepuklinę w pachwinie. Przesadziłeś na treningu? - Miałem indywidualne zajęcia i ćwiczyliśmy jedną z najprostszych technik. Nagle poczułem, że coś puściło i już wiedziałem, że będzie źle. Jako że akurat czekały mnie zawody, to trochę zignorowałem sprawę i poszedłem się zbadać dopiero po turnieju. No i teraz szykuje się jakiś zabieg. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia