Artur Gac, Interia: Do tej pory pana kariera była ucieleśnieniem modelowej drogi do gigantycznej popularności, tymczasem na PGE Narodowym miały miejsce wydarzenia, które do niedawna nie mieściły się w głowie. Można było odnieść wrażenie, jakby pan, ikona mieszanych sztuk walki w Polsce, po prestiżowym zwycięstwie w jubileuszowej 20. walce dla federacji KSW, w jednej chwili przemierzył drogę od bohatera do zera. Mamed Chalidow, mistrz i gwiazda KSW: - Ci ludzie, którzy mi kibicowali, w 80-90 procentach praktycznie już wyszli ze stadionu. To była reakcja jakiejś garstki osób. Przecież zaraz po zwycięstwie - gdy sędzia podniósł moją rękę w geście triumfu - cały stadion krzyczał i wiwatował pod moim adresem, a następnie kibice zaczęli opuszczać arenę. Ci, którzy zostali, zaczęli gwizdać. Nie wiem, dlaczego... Ja bym tej sprawy nie relatywizował, bo według mnie problem jest głębszy. Jakiś czas temu coś "pękło" i przybywa panu antagonistów. - Nie czuję, bym był tak traktowany przez dużą część publiczności. Wystarczy wejść na mojego Facebooka i zobaczyć, że przybywa mi fanów, coraz więcej ludzi decyduje się polubić mój profil (ponad 1 milion obserwujących - przyp. AG). Otrzymuję bardzo miłe wiadomości i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Po drugiej stronie jest tylko garstka osób, bo w większości mam wspaniałych kibiców. Dlaczego mieliby się ode mnie odwrócić? Bo nie jestem rodowitym Polakiem i wyznaję inną religię? Gwizdy, które kiedyś nie miały miejsca, od pana dwóch walk stały się faktem. - Według mnie to nieduża grupa ludzi, którzy do tej pory byli cicho, a teraz zaczęli "szczekać" pod moim adresem. Dlatego nic szczególnego się nie dzieje, wszystko jest bardzo dobrze. Ja jestem szczęśliwy, bo robię to, co kocham. Mam za sobą bardzo dużo kibiców, dlatego nie mam z tym żadnego problemu. Pana reakcja w oktagonie, gdy na gwizdy i buczenie zareagował pan lakonicznym zdaniem podziękowania, a następnie opuścił klatkę, świadczyła, że był pan - mówiąc delikatnie - poirytowany. - Każdy ma swoją godność. Uznałem, że skoro większość kibiców wyszła, a tylko garstka dziwnych ludzi została i gwiżdże pod moim adresem, to nie będę stał i do nich mówił. Nie będę udawał, że pada deszcz, gdy ktoś na mnie pluje. W takiej atmosferze nie miałem nic do powiedzenia. Nie ma pan poczucia, że coś się zmienia? Że będzie następował powolny odpływ fanów, a zacznie panu przybywać wrogów? - Absolutnie nie! Nic wielkiego się nie wydarzyło, dlatego nie mam zamiaru dramatyzować. Mądrych ludzi zawsze jest więcej, tylko często zdarza się tak, że to mniejszość jest bardziej słyszalna. Normalny człowiek nie chce manifestować swojego głosu na tematy oczywiste, a robi to inteligentnie tylko wtedy, gdy trzeba. Natomiast ci nieliczni, wszędzie tam, gdzie mogą, chętnie się odezwą i mają dużo do powiedzenia, nie posiadając wiedzy. Proszę wszystkich, aby nie dramatyzowali. Nikt się ode mnie nie odwrócił, bo gdyby tak było, to kibice nie przychodziliby na moje pojedynki, a właściciele federacji KSW nie obsadzaliby mnie w walkach wieczoru. Dziękuję moim wszystkim kibicom oraz tej zdecydowanej większości, która zachowuje się wobec mnie w porządku. Jest pan skłonny przedłużyć kontrakt z federacją KSW, który właśnie dobiegł końca, czy bardziej prawdopodobne, że jubileuszowym pojedynkiem na historycznej gali, pożegnał się pan z największą organizacją w Polsce? - Powtórzę to, co mówię od pewnego czasu, że decyzję podejmę we wrześniu. Do tego momentu wyłączam telefon, panu udzielam ostatniego wywiadu. Incydent z Warszawy w jakiś sposób "pomoże" panu podjąć decyzję? - A co zrobić z kibicami, którzy w znakomitej większości przyszli mi kibicować? Czemu mam ich tak potraktować przez zachowanie nielicznych? Nie mam zamiaru postępować źle wobec normalnych ludzi. Na koniec słówko o samym pojedynku. Czy wygrana jednogłośnie na punkty walka z Borysem Mańkowskim ułożyła się po pana myśli? - To była walka dwóch godnych siebie mistrzów. Borys z trenerami i swoim sztabem liczyli na to, że się zmęczę, ale takie coś nie nastąpiło. Nie chciałem schodzić do parteru, bo miałem walczyć w stójce. Borys szczelnie się zamknął, ja próbowałem atakować, ale on też parę razy dobrze mnie trafił. Trochę za mało pracowałem rękoma, a słabsza w moim wykonaniu była druga runda. Drugą rundę pan przegrał, zaś szalę zwycięstwa na swoją stronę przeważył pan obaleniem pod koniec mistrzowskiego, trzeciego starcia, zajmując pozycję dominującą. - Wiedziałem, że walcząc z mistrzem nie będę mógł robić wszystkiego, co mi się zachce. Borys nie został czempionem za ładne oczy. Istotnie miałem wątpliwości, co do drugiej rundy, która mogła pójść na jego korzyść, bo zacząłem mniej pracować, ustępując Borysowi aktywnością. W trzeciej rundzie musiałem przyspieszyć, by na koniec zaakcentować swoją dominację, co mi się udało. Rozmawiał Artur Gac